Wielu polskich kibiców mówiło, że „ranking FIFA jest śmieszny”, gdy nasza reprezentacja zajmowała siedemdziesiąte ósme miejsce i dostawała manto od europejskich średniaków, czyli przed erą Nawałki i wielką wygraną z Niemcami na Narodowym. Teraz z kolei ci sami kibice mówią, że „ranking FIFA jest śmieszny”, kiedy to Polska znajduje się w topowej dziesiątce świata. Niesamowicie mnie to irytuje. I tak źle, i tak niedobrze.
Są jednak rozsądniejsi, którzy podchodzą do sprawy z chłodną głową. Twierdzą co prawda, że oba miejsca – zarówno tamto odległe siedemdziesiąte ósme, jak i to obecne – dziesiąte – to lekka przesada. Ale każdy ranking nosi charakter umowności. Za zwycięstwo w określonych rozgrywkach i z przeciwnikiem z konkretnego miejsca. każdemu przypada taka sama liczba punktów. Przecież gdyby dzisiaj sześćdziesiąta dziewiąta siła świata (bo wówczas taką lokatę okupowaliśmy, gdy pokonaliśmy Niemców na Narodowym) pokonała obecną drugą, czyli Argentynę w meczu eliminacyjnym, to dostałaby tyle samo punktów, co wówczas my. Inną sprawą pozostaje, co oznacza wygrana – czy jest to fuks czy zwyżkowa tendencja.
W piłce nie ma równych i równiejszych. Nikt nie jest w czołówce ze względu na jakieś konszachty czy lewe interesy, jak czasami przedstawiano miejsce Szwajcarów za prezydentury Seppa Blattera.
Było to tyle samo warte, co narzekanie na dzielenie punktów w polskiej ekstraklasie – w tym piłkarze i kluby – i z którego niestety zrezygnowano. Było przecież świetnie, cztery drużyny grały o mistrzostwo do ostatniej minuty i siedem dłużej. To były emocje, których nie powstydziłaby się żadna liga na świecie. Nawet zagraniczni goście byli pod wrażeniem. Pisał o tym Michał Pol w swoim felietonie, gdy Przegląd Sportowy odwiedzili Fernando Morientes oraz Gaizka Mendieta. Nagle zafascynowała ich ta historia i zaczęli analizować tabelę. Nigdy czegoś takiego nie widzieli. Jak zresztą nikt, bo było to bezprecedensowe wydarzenie. Do którego – bez dzielenia punktów – mogłoby w ogóle nie dojść.
Każdy zawodnik, każdy trener i każdy klub i jego działacz wiedział, na co się pisze, gdy reforma wchodziła w życie. W sytuacji, gdy część klubów pada ofiarą systemu, mówi się o niesprawiedliwości. Ja pytam: jakiej niesprawiedliwości? Oczywiście, najlepiej powiedzieć, że murawa była krzywa, bramka przeciwnika za mała albo tabela oszukana, ale to droga donikąd. Przecież, drogie kluby, nie dowiedziałyście się o tych zasadach z gazet dopiero po rozegraniu trzydziestu kolejek.
Okazało się, że raz dla jednych ten system okazał się zbawienny, a innym razem dla drugich. Ani razu nie było w tym jednak żadnego przypadku. Zawsze wygrywał najlepszy. Tym razem ten, który narzekał na system (czytaj Probierz), zamiast grać w piłkę, przegrał, a wygrał ten, który pojął istotę systemu i skupił się na boisku (czytaj Magiera). Bo to właśnie ono, ten zielony prostokąt decyduje, a nie zielony stolik.
Tak samo jest w przypadku rankingu. Bo jest on odzwierciedleniem formy zespołów w dłuższym okresie i tego, co pokazują na boisku. Nie ma zatem żadnego przypadku w tym, że Polska jest dziesiąta, ex aequo z Hiszpanią, a Kolumbia, z którą ci Hiszpanie ledwo zremisowali piąta. Albo Belgia siódma, Szwajcaria dziewiąta, a Włosi i Anglicy okupują kolejno „dopiero” dwunaste i trzynaste miejsce, będąc zagrożonymi ze strony silnej w ostatnich dwóch latach Walii.
Ostatnio Przemek Rudzki w jednym z swoich tekstów zwrócił uwagę na to, że Polska – pomimo wysokiej pozycji w światowym futbolu – pewnie przegrałaby większość meczów z Hiszpanią i Włochami. Od siebie dodam, iż pewnie i z Anglią. Bo czym innym jest ranking obejmujący cztery lata, a czym innym intuicja z piłkarskim tu i teraz. Nie zmienia to jednak faktu, że Polska jest obecnie topową drużyną. I gdybyśmy mieli wymienić piętnaście lepszych od naszej reprezentacji drużyn, zapewne mielibyśmy z tym przeogromny problem. Co dowodzi, że właśnie spotyka się ranking z tym co widzimy na boisku.