Nigdy nie lubiłem pojęcia sezonu ogórkowego. Zawsze miało dla mnie bumerski wajb. I było zbyt żargonowe i hermetyczne dla języka mediów. Na zasadzie mrugnięcia oczkiem do wtajemniczonych przez dziennikarza iksińskiego lub publicystki igrekowskiej prowadzących poważną audycję o polityce. „Ha! My wiemy, że nie wszyscy wiedzą, ale ci, którzy wiedzą, na pewno docenią”. Ale docenią co? Krindż? Umiejętność posługiwania się językiem, który jest niczym poza dekorum i nie niesie ze sobą żadnej poznawczej wartości? Maksimum formy i zero treści? Uznaniowość? Bo czy ktokolwiek – ale, drodzy Państwo, tak z ręką na sercu – ktokolwiek wie, kiedy wedle wszelkich dziennikarsko-medialnych przesłanek sezon ogórkowy się zaczyna? Albo zna choć jedno kryterium? Hmm, może wtedy, gdy jest lato, Sejm na wakacjach, politycy rozjechani po Maderach, Mazurach i czym tam jeszcze, i nagle dziennikarz iksiński i publicystka igrekowska muszą wymyślić, o czym to tu pogadać. Bo dostarczyciele tematów byczą się na plażach. No właśnie, skoro to sezon plażingowy – wybaczą Państwo moje ignoranctwo – to dlaczego ogórkowy w ogóle? Będę chyba musiał spytać czata dżipiti.
No ale no dobra, niech już red. iksińskiemu i igrekowskiej będzie – mamy ten sezon ogórkowy cały. I to mimo pisowskiego święta szóstego sierpnia – ot, kolejne instytucjonalne dekorum, na które w drodze wyjątku posłowie z tych swoich Kanarów czmychnęli. Którego to pisowskiego święta figurą centralną jest, był i będzie Karol Nawrocki – obiekt pisowskich westchnień, uniesień, kultu i czci. Do niedawna kandydat obywatelski, później prezydent-elekt, teraz już niestety prezydent pisowski. I to wcale nie dlatego niestety, że – jak mówi nowy medialny klasyk – z rozrzewnieniem wspominać będziemy prezydenturę Andrzeja Dudy. Nie wiem jak Państwo, ale ja to raczej z rozrzewnieniem wspominać będę krótką, bo dwugodzinną prezydenturę Rafała Trzaskowskiego.
Przenieśmy się na chwilę do tej dwugodzinnej kadencji, pozostając we wspomnianym rozrzewnieniu. Kiedy pierwszego czerwca Trzaskowski ogłaszał swoje zwycięstwo minuty po dwudziestej pierwszej, swoje zwycięstwo zapowiadał Nawrocki. Na scenie wystąpił z żoną i dziećmi w tle. A następnego dnia z soszjal mediów dowiadywać się zaczęliśmy, że w sieci hejtowano córkę Nawrockiego. Że jakaś dziwna, że jakby niedorozwinięta była, że nie potrafiła się zachować, bo dłubała w nosie, wycierała gile gdzie popadnie, wierciła się jakby jakieś owsiki miała etc. I że hejt był tak monstrualnie gargantuiczny i wszechobecnie powszechny, że wymagał choć odrobiny reakcji. Ociupinki takiej dosłownie, coby odznaczyć się moralnie słuszną postawą w walce z krwiożerczym hejtem. Nie żeby coś, ale proporcje między hejtem a reakcją były raczej odwrotne.
Dobra dobra – wszystko zrozumiałe. Tylko po kiego grzyba pan o tym przypominasz? – wyobrażam sobie reakcję co złośliwszych. – Czy naprawdę zaprzysiężenie nowej głowy państwa jest dla pana tak nieinteresujące, że za jakiś tam sezon ogórkowy je pan uznajesz, i cofasz się pan do tyłu o dwa miesiące czasu do wieczoru wyborczego i wielkiego polskiego triumfu Polski? I to żeby o dłubaniu w nosie córki naszego męża stanu pitolić?!
Piszę o tym dlatego, że dopiero teraz – w trakcie sezonu ogórkowego – uwidacznia się pewna prawidłowość reakcji prawicowych. Ba – nowe sposoby uprawiania propagandy i swoistego spindoktorzenia, zdaje się. Czy – jak to się dziś modnie mówi – kontrolowania narracji. A w istocie – jak mówi z kolei staropolskie przysłowie – robienia z igły wideł.
Pojawiła się reklama dżinsów z Sydney Sweeney – amerykańską aktorką, gwiazdą nowego holiłódzkiego pokolenia. Reklama, jak wiemy, jest dźwignią handlu. Cóż lepiej handel może dźwignąć, jeśli nie znana, młoda i atrakcyjna celebrytka? Z udziałem której w reklamie można pokusić się w dodatku o grę słów. Bo reklama opatrzona została hasłem ’Sydney Sweeney has great jeans’ (tłum. „Sydney Sweeney ma świetne dżinsy”). Czytelna dwuznaczność – „jeans” wymawia się podobnie, jak słowo „genes”. Geny, czyli.
Z tłiterowego fida dowiedziałem się, że reklamę, producenta dżinsów i samą Sweeney oskarżono o promowanie: rasizmu, segregacjonizmu, eugeniki, nazistowskiej propagandy rodem z III Rzeszy. Uff, chyba niczego udało mi się nie pominąć. A nie, czekajcie Państwo… Jeszcze biały supremacjonizm – bo jak to tak, niebieskooka biała blondynka reklamująca ciuch i chwaląca się przy okazji dobrymi genami? Z tego samego fida tłiterowego dowiedziałem się też, że oskarżającymi są przebrzydli lewacy spod znaku woke i cancel culture. Którzy jak zwykle reagują przesadnie, są przewrażliwieni i odklejeni od rzeczywistości, i że przez to uzależnienie od poprawności politycznej nie będą wyrabiać z mechaniczno-kompulsywnym kupowaniem sojowego latte na uspokojenie. I że ci łołkiści chcą nam wszystkim zatruć życie, odebrać wolność słowa, wprowadzić cenzurę, no i oczywiście wsadzić do paki każdego, kto… itepe itede.
W całej swojej rozciągłości prezentuje się nam oto nowa umiejętność prawicowa – stosowanie przebiegłej strategii oburzania się na oburzenie. Rzekome. Bo nikt tak naprawdę nie widział oburzenia lewicy na Sweeney, ale prawica widziała. Nikt tak naprawdę nie wyśmiewał córki Nawrockiego, ale prawica widziała. Nikt tak naprawdę nie gardzi ludem, ale prawica tę pogardę ma ciągle przed oczami, nawet gdy są zamknięte. Chociaż nie wiem, może tym razem to moje algorytmy w mediach społecznościowych są jakieś ignoranckie, uparcie nie chcąc mi pokazać łołkistowsko-lewackiego oburzenia. A zamiast tego pokazując mi oburzenie prawicowe na rzekome łołkistowsko-lewackie oburzenie i lewicowe oburzenie na prawicowe oburzenie na rzekome łołkistowsko-lewackie oburzenie. Albo może to z moim guglowaniem coś jest nie tak, bo widzę tylko nagłówki artykułów zdające relacje z oburzenia, ale nie takie, które wyrażają oburzenie. A może to mój czat dżipiti szwankuje, gdy proszę go o zriserczowanie oburzenia stopnia pierwszego – a ten ni w ząb nic, ani be, ani me, ani kukuryku.
Poza wszystkim – nie przecząc nienazistowskiemu charakterowi reklamy ze Sweeney i nie negując zjawiska marginalnych reakcji łołkistowskich w duchu amerykańskiej poprawności politycznej – przyznadzą Państwo, że oburzenie polskiej prawicy na zjawisko typowe dla Stanów jest cokolwiek osobliwe. Nie dość, że reaguje na niby-lewicowe odklejenie, to jeszcze reaguje ta sama skrajna prawica, która w swoich szeregach ma antyszczepionkowców, rosyjskich trolli, foliarzy – bo 5G, chemtrailsy, plandemia, płaska ziemia na grzbiecie słonia i w ogóle podłoga to lawa. Czy aby nie przyganiał kocioł garnkowi? A raczej garneczkowi tak naprawdę?
PS Trochę nawet współczuję polskiej prawicy. Mam bowiem nieodparte wrażenie, że nie potrafi się z niczego cieszyć. Sezon ogórkowy w pełni, ich prezydent wybrany, ziobro – wydawałoby się – potrzeb, a ci pieklą się z powodu przywleczonego z transatlantyckiego importu tematu, z lekka obcego kulturowo. Chyba naprawdę musi to być sezon ogórkowy, skoro niczym lokalnym oburzyć się nie mogli. Choć skoro to Polska, a nie Stany ani Niemcy, z których pochodzi – jak dowiedziałem się od czata dżipiti – termin sezonu ogórkowego pod łagodnie brzmiącym słowem „Sauregurkenzeit”, to czy do nadwiślańskiego kontekstu nie pasowałby bardziej sezon buraczano-kapuściany przypadkiem? Przynajmniej na najbliższe pół dekady (oby tylko) z Nawrockim.