Wszyscy mamy jakieś wymagania. Względem siebie, względem innych, bliskich i dalszych, znajomych i nieznajomych, osób publicznych i niepublicznych. Od strażaka wymagamy, żeby gasił pożary; od lekarza, żeby leczył; od polityka, hmm… żeby dbał o dobro wspólne – albo, coby tak podniośle nie było, a współcześnie bardziej: żeby dowoził. Oczekujemy, idąc tym tropem językowym, trzymania standardów – dobrych standardów, dodajmy. W mediach, edukacji, życiu publicznym etc. I żeby za to trzymanie standardów brano odpowiedzialność. Odpowiedzialność za wiedzę ucznia, zdrowie pacjenta, informowanie odbiorcy, bezpieczeństwo obywatela itepe itede. Jak więc Państwo widzą, oto piękny świat równych wymagań, klarownych standardów i jednoznacznej odpowiedzialności. Idealny świat teoretyczny w każdym razie. Bo gdy przejdziemy do nieidealnego świata praktycznego, okaże się, że wymagania są wybiórcze, standardy niejasne, odpowiedzialność rozmyta…
…zwłaszcza że symetryści nie śpią. O porze każdej, z nocą włącznie, swoją narrację symetrystyczną sączą. Że równa odpowiedzialność wszystkich stron sporu politycznego za polaryzację, że żadna partia nie jest idealna, że każdy polityk ma jakieś grzeszki, że wszyscy są tacy sami, wszyscy siebie warci, bo skorumpowani i w ogóle. Że… No że co jeszcze? No że duopol, że – raz jeszcze raz jeszcze – polaryzacja, że popis – i kiedy wreszcie upadnie i sobie głupi ryj rozwali, bo że pis peo jedno zuo, wiadomo. Stare, znamy.
Ale jest i nowe. Bo symetryści dalej, z uporem maniaka – maniaka, którego bezsenność wyczerpuje w tempie wykładniczym – zmrużyć oka nawet na minutę nie zamierzają. Panie, jak tu spać – niemal słyszę, jak gorączkowo sapie niestrudzony tropiciel analogii – skoro tyle jeszcze do zestawienia, tyle do zrównania i z chirurgiczną precyzją laboratoryjnego obmierzenia i zważenia. Wyśpię się za wszystkie czasy, z popisowskimi włącznie, kiedy dokopię się do dna symetrycznej struktury – zdaje się do słuszności swojej nieustępliwej postawy nas symetrysta przekonywać. I siebie zresztą też.
I właśnie tu wchodzi to nowe. Bo dzięki skutecznym technikom reglamentacji onirycznej symetryzm się rozwija; wchodzą symetryści na nowe pola analityczne, poszerzają zakres działania, sięgają głębiej. Otwierają przed nami nowe horyzonty. Już nie li tylko partie polityczne są symetrystów przedmiotem badawczego przykładania szkiełka. Nie, skądże. W żadnym wypadku nie wyczerpują przecież partie bezsennych symetrystycznych zasobów ambicjonalnych. No i słusznie, co się mają chłopaki i dziewczyny poznawczo ograniczać. Teraz biorą się symetryści za społeczeństwo. Za klasy społeczne, zbiorowe tożsamości, ba – formacje kulturowe całe. Za lud, elitę, kulturę symboliczną i co to tam jeszcze.
Oto przykład najnowszy – czysty, podręcznikowy, symetryczny, aż boli. Z jednej strony mamy wielkomiejską głównie elitę, wyborców Platformy i Trzaskowskiego; przedstawicieli – po bourdiańsku rzecz ujmując – klas hegemonicznych czyli; a tam – libków najzwyczajniejszych w świecie po prostu. Którzy zwykłymi ludźmi oczywiście gardzą, prowincjonalnym ludem się brzydzą, patrzeć na normalsów tak zwanych bez zadartych wysoko podbródków nie mogą. I których ostentacyjne poczucie wyższości wyraża libkowo-elyckie bredzenie o jakiejś tam niby konieczności ponownego przeliczenia głosów. Bo się wielkim jaśnie panom metropolickim ubzdurało, że ktoś tam niby wybory w terenie fałszował. Ta, akurat. Tu jakiś niby Matecki, tam jakaś niby nielegalna aplikacja, siam jakieś komisje co to niby na masową skalę celowo podmieniły kupki głosów. Jakieś histeryczne zawodzenie o zamachu na demokrację. Panikarskie bóle fantomowe po przegranej i nieumiejętność zaakceptowania rzeczywistości. Irracjonalne wizje państwa z dykty i z kartonu, co z panoszącymi się pisowcami porządku zrobić jest niezdolne. Platformerski odpowiednik Witkowego trzeba zrobić reasumpcję, bo przegramy, ot co. Gorzej, przecie to platfuski odpowiednik religii smoleńskiej. Taka sama sekta, która podważa zaufanie do państwa. Taki sam mit, który będzie rozsadzać spoistość społeczną. Taki sam fanatyzm, który będzie siał zamęt, nienawiść, konflikty międzyludzkie. Takie same mechanizmy. Taki sam brak dowodów. Taka sama irracjonalność. Którą podgrzewają tłiterowi silnorazemici, z kapłanem Giertychem na czele – odpowiednikiem smoleńskiego kapłana Macierewicza. Jak w mordę strzelił, pasuje idealnie.
Z drugiej strony mamy zwykły lud; uciemiężony wielkoelickim bajaniem o odebranej – przez bezmyślne ciemniackie hordy, a jakże – potędze liberalnej. I który to lud, w strachu przed uśmiechniętym terrorem Wolnej Polski chcącej zalać zdrową, homogeniczną tkankę narodową niepoliczalnymi masami migrantów, odreagować jakoś musi. Te stresy, te obawy, te niepewności. Więc patriotyczny lud, sól tej ziemi, wsiada w passaty i rusza na granicę polsko-niemiecką zrobić porządek. Ktoś w końcu musi. Wziąć sprawy we własne ręce, w sensie. Bo państwo zawiodło, nie reaguje, ociąga się ile wlezie. Tu nam Niemcy zwożą obcych – Bóg jeden wie na jaką skalę. Kto by się nie bał? No wiadomo, wielkomiejscy bynajmniej. Ale co ma zrobić zwykły Polak i zwykła Polka? Którzy nie schronią się przed zalewem nieproszonych inżynierów za mosiężnymi bramami strzeżonych osiedli warszawskich, gdańskich i innych? Słyszymy zatem, że może reakcja jest irracjonalna, może przesadzona, może rzeczywiście pilnowanie granicy trzeba zostawić organom państwa i nie popadać w panikę, ale te oddolne inicjatywy społeczne i motywowane nimi lęki należy zrozumieć. Albo spróbować przynajmniej. Trochę empatii, wielkomiejski paniczu. Nie każdego stać, żeby w razie zagrożenia uciec do Hiszpanii. Może to niepoważne, ale doceńmy obywatelską troskę o mir i bezpieczeństwo. Może efekt dla wizerunku państwa wątpliwy, ale doceńmy dobre chęci i czyste intencje. Może samozwańczy obrońcy granicy działają afektywnie pod wpływem manipulacji szerzonych dzięki algorytmom mediów społecznościowych, ale nie mieli obowiązku o tym wiedzieć. Może, może. Może ta irracjonalność wcale nie taka irracjonalna? Czyli, jak Państwo widzą, oto symetryzm udowadniający, że dwa światy to jedno lustro. Tylko tak się jakoś dziwnie składa, że to lustro wykrzywia jedną twarz bardziej niż drugą.
Teraz możemy się wspólnie jeszcze zastanowić, jak to jest z tym symetryzmem nowej fali, który bierze na warsztat całe struktury społeczne. I jak to jest z tymi wszystkimi wymaganiami. Z rozliczaniem standardów. Z punktowaniem odpowiedzialności. Czy to symetryzm egalitarny? Czy zakłada on, że wobec każdego powinniśmy mieć takie same wymagania, że każdy powinien prezentować te same standardy, że każdy powinien ponosić taką samą odpowiedzialność? Czy może jest to symetryzm klasowy? Który zakłada, że wymagamy więcej od lepiej wykształconych, z większym kapitałem społeczno-kulturowym, znajdujących się wyżej na drabinie – wybaczą Państwo ten akademicki wtręt – stratyfikacji społecznej? Że oczekujemy od nich – proporcjonalnie względem statusu – lepszych standardów i większej odpowiedzialności? A jeśli tak, to czy klasowy symetryzm nowej fali nie jest symetryzmem w istocie protekcjonalnym? Mówiącym ludowi, że jest w dechę, tak trzymać, dobrze chłopaki robicie?
Na koniec wcielę się w tłumacza z języka angielskiego (z góry przepraszam za jakość, co złego to nie ja). Tak mi się skojarzyła dostępna na jutubie anegdota Slavoja Žižka o Indianach (wystarczy wstukać „Slavoj Žižek on Political Correctness: Why “Tolerance” Is Patronizing”). Žižek mówi swoją uroczą angielszczyzną, że nie lubi tej narracji, że „my, biali ludzie Zachodu, mamy imperialistyczny stosunek do natury, eksploatujemy ją, ale rdzenni Amerykanie są organicznie z nią powiązani. Przed kopaniem w ziemi pytają ducha góry o pozwolenie. Wszyscy moi przyjaciele – kontynuuje Žižek – będący rdzennymi Amerykanami nienawidzą tego. Widzą w tym fałszywy szacunek, okropne protekcjonalne podejście. Jeden z nich powiedział mi, że zabili więcej bizonów i wypalili więcej lasów niż wszyscy biali razem wzięci. Jego przesłanie było takie: nie idealizujcie nas. Traktujecie nas protekcjonalnie, czyniąc z nas politycznie czystych, holistycznych and so on (klasyczne Žižkowe). Nie – my też możemy być źli, możemy też być okrutni”. And so on. I dodał Žižek, że jego indiański przyjaciel woli być nazywany Indianinem niż rdzennym Amerykaninem. Dlaczego? Bo nazwa ta jest manifestem głupoty białego człowieka, który myślał, że dopłynął do Indii.
Ale tu jest Polska. A o Polakach jak o zmarłych – albo dobrze, albo wcale.