Polska szkoła konkurencjologii

Że żyjemy w świecie, w którym konkurencja jest wzorem cnót wszelakich, wszyscy chyba wiemy. Konkurencja jest zdrowa, oczywista i naturalna – przekonują zewsząd jej piewcy. Tym bardziej kompatybilna z rzeczywistością jest konkurencja, im mniej się na tę rzeczywistość obrażamy, dodają konkurencjolodzy stosowani, z przekąsem i miną pełną dezaprobaty dla obrażalskich idealistów, którzy nic nie robią, nie konkurują ani nic, tylko bujają ciągle w obłokach. I którzy, postulując porzucenie konkurowania, chcieliby zmienić prawa fizyki. Bo jak to tak, świat bez konkurencji – to tak, jakby przyciągania miało nie być – reagują skonsternowani konkurencjolodzy habilitowani. Imputując przy okazji, że tylko leń się konkurencji boi. Bo jeśli jesteś dobry, to nie masz się czego obawiać. A poza tym napędza konkurencja koniunkturę, tworzy miejsca pracy, podnosi PKB, wprowadza innowacje, gwarantuje rozwój – zapewniają konkurencjolodzy-praktycy. A ci kołczingowi legitymizują konkurencyjność zapewnieniem podszytym troską o dobrostan psychiczny, że konkurencja hartuje ducha. Zahartowany duch w konkurującym ciele – coś w tym rodzaju. Brak konkurencji to stagnacja, a stagnacja to śmierć. Tak mówią. I taka prawda. Podobno. Aż chciałoby się zapytać, czy ta konkurencja jest teraz z nami w pokoju. Byle nie nauczycielskim. Na szczęście chyba nie. A nie, czekaj…

…co prawda nie w nauczycielskim, ale ministerialnym chyba tak. Razem z konkordatem się do spółki umościły. Bo po dwóch latach od kampanijnego hasła o wyprowadzce religii ze szkół, ministra edukacji Barbara Nowacka ogłosiła, że od września religie nie będą w tygodniu dwie, a jedna (rychło w czas, szkoda tylko, że tak połowicznie), i że ma być na początku lub na końcu dnia. Zmiany uzasadniła konkordatem właśnie, który, jak wiadomo, w Polsce ważniejszy jest niż konstytucja. Która w rankingu ważności dokumentów MEN-u spadła, zdaje się, na trzecie miejsce. Bo lobby konkurencjonistyczne przytaszczyło chyba do ministerstwa Kodeks Konkurencjologii Stosowanej. Wnioskuję po tym, że o ile połowiczne wypchnięcie religii tłumaczyła ministra konkordatem, o tyle niewliczanie ocen z religii i etyki do średniej troską o to, by „dzieci, które nie wybierają lekcji religii lub etyki, nie będą musiały nierówno konkurować z tymi, które na te lekcje uczęszczają”. Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem panią minister, ale zdaje się, że nie będą musiały dzieci konkurować nierówno, ale konkurować tak ogólnie już tak? Nie na religię czy etykę jakąś na kiju czyli, tylko na tradycyjnego polaka, anglika, matmę i wuef? To mamy się cieszyć, że resortu edukacji swoimi mackami nie dosięgło jeszcze skrzydło konkurencjologii nierównej, tylko tej egalitarnej?

Konkurencja nie jest wytworem kultury; jest konkurencja wytworem natury. Wiemy to dzięki konkurencjologom. Toteż naturalne, że nie tylko firmy ze sobą konkurują, nie tylko państwa, nie tylko dorośli – ale dzieci też. Od najmłodszych lat. O to, kto lepiej wierszyk wyrecytuje, kto więcej goli strzeli, kto wyższą średnią wyciągnie etc. Inspirowane darwinizmem społecznym twierdzenia konkurencjologii każą mi posypać głowę popiołem. Bo przecież zapomniał wół jak cielęciem był – sam pan żeś pewnie konkurował o pasek i każdą ocenę z osobna, byle mieć ją bardziej wymaksowaną od sąsiada z ławki, a teraz na nasze pięknie trzymające się prawdy życiowej idee konkurencjonistyczne nosem pan kręcisz, umiem sobie wyobrazić replikę konkurencjologicznego fanatyka. No więc tak, przyznaję się bez bicia – to prawda. Przez całą podstawówkę, w czasach głębokiej giertychowszczyzny edukacyjnej, gdy wraz towarzyszami niedoli musieliśmy nosić mundurki (giertychówki?), konkurowałem zawzięcie i zaciekle z jedną taką. Zuza jej było na imię. O wszystko: średnią, oceny, udział w konkursach. Nawet politycznie konkurowaliśmy, bo przewodniczącym klasy byliśmy rotacyjnie: jeden semestr ja, drugi ona. Konkurencja sprawiedliwa – ale, jakby nie patrzeć, konkurencja. Dzięki której na ludzi wyszlim, bo w boju siem sprawdzilim i zahartowalim – zakładam, że w tak właśnie chciałby nas przekonać miłośnik konkurencjologii. A ja mimo wszystko powiedziałbym, że nie dzięki, a mimo.

Aż żal, że ministra Nowacka ministrą nie była wtedy, gdy patronował nam Roman Giertych i jego dydaktyczni spadkobiercy. Może dzięki temu inna koleżanka uniknęłaby nierównej konkurencji. Jako jedyna nie chodziła bowiem na religię. Zjawisko. Ba, klasowy dziwoląg. Rodzina ateistyczna, zero Jezusa, zero modlitw. Pewnego dnia – pokryjomu – przyszła jednak na religię. Usiadła w ostatniej ławce. Zdziwienie na widok krzyża mieszające się z przerażeniem i ciekawością – jak u nastolatka oglądającego pierwszy horror. Koleżanki tłumaczące jej półszeptem, o co chodzi. Katechetka zauważająca nadprogramową głowę. W klasie atmosfera nawracania poganki. Z rozmowy wrażenie, że rodzice ją unieszczęśliwi. I otwarte po latach pytanie, czy przyszła z powodu wykluczenia ze wspólnotowego przeżywania, realnej potrzeby poszukiwania, czy może niezgody na odebrane szanse. Równego konkurowania oczywiście. W tym z religii. Z całą pewnością to było w tym przypadku to, prawda?

Wybaczą Państwo, ale chyba z lekka zatopiłem się we wspomnieniach. Z nich ciężko się wygrzebać. Więc jeszcze jedna anegdota: pierwsza gimnazjum, wczesna Kluzik-Rostkowska. A jakżeby inaczej – lekcja religii. Końcówka roku. Oskar, wiecznie nieobecny, właśnie maglowany przez katechetkę. Zagrożony chyba z każdego przedmiotu. Katechetka mówi: przynieś uzupełniony zeszyt, to cię nie obleję. Oskar, z całą (nie)powagą sytuacji: nie, dziękuję. W klasie klimat komizmu. Narastające napięcie przechodzi w niezręczność. Szyderczy uśmiech Oskara i gołym okiem widoczne myśli katechetki przekonującej go w swojej głowie na wszystkie możliwe sposoby. I nagle – przerwanie milczenia: „to nie ma sensu. I tak nie zdam. Po co mi dwója z religii?”. Klasa skonsternowana. Katechetka zmieszana, może nawet lekko zniesmaczona. Bo jak to tak – nie walczyć? O nieoblanie religii?! A Oskar spokojny. I chyba trochę dumny. Że nie dał się wmanewrować w poprawianie średniej z jeden zero na jeden przecinek jeden. Że nie konkurował – bo i z kim? Z samym sobą? O niebycie czerwoną latarnią ligi? O zmniejszenie nierówności z przedostatnim w klasie? Oto pierwszy sprawiedliwy antykonkurencjologii. Jakiego nurtu – nie wiem. Może jeszcze nienazwanego.

I co, sam pan żeś tymi historyjkami udowodnił, że jak świat stary, tak konkurencja jest zawsze i wszędzie, niezależnie czy się ją podejmuje – wybaczą Państwo moją bogatą wyobraźnię, ale znowu słyszę podszczypywanie jakiegoś zapalczywego konkurencjologa; może neofity. Tak niniejszym uwidacznia się jedno z podstawowych założeń konkurencjologii, na pewno wytłuszczonym drukiem zawarte w tym kodeksie walającym się po biurkach MEN-u. Kodeksie, który wypchnął wszystkie podręczniki o współpracy, umiejętnościach miękkich, pracy zespołowej. Mimo to byłbym skłonny się założyć, że gdyby spytać ministrę Nowacką, czego ma być w szkole więcej uczonego, praktykowanego i promowanego: konkurencji czy współpracy, to usłyszelibyśmy: „tak”.

Post Author: Mateusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *