Naturalnym mogłoby się wydawać, iż forma kadry powinna – choć w niewielkim stopniu – odbić się na rezultatach naszych drużyn klubowych w europejskich pucharach.
Nie dajmy się jednak zwieść – to się nie zazębia i nie ma – być może trochę paradoksalnie – nic ze sobą wspólnego. Jedynie mogą wzrosnąć wymagania wobec tych klubów ze względu na nadejście kolejnej złotej ery w dziejach naszej piłki.
Dowodem na brak powiązania między jednym a drugim jest to, że kiedy kibice w Europie emocjonowali się najlepszą piłką na świecie w postaci występów tak znakomitych drużyn jak reprezentacje Niemiec, Francji czy Portugalii podczas mistrzostw Europy, gdzieś tam na skrajach Starego Kontynentu rozgrywa się tak zwana faza buraczana europejskich pucharów. W której – niestety – biorą lub brały udział (uszczypnijcie się, to na pewno tylko zły sen) polskie kluby…
Geneza fazy buraczanej
Ostatnio rozmawiałem z moim znajomym dziennikarzem, Michałem Białońskim. Stoczyliśmy bardzo ciekawą pogawędkę w malowniczej miejscowości La Baule, w której stacjonowała reprezentacja Polski podczas EURO 2016. Porozmawialiśmy o kadrze, o turnieju, wrażeniach z pobytu we Francji. W pewnym momencie przeszliśmy na niemiły temat dotyczący kondycji polskiej piłki klubowej. Generalnie to Ameryki nie odkryliśmy, wymieniliśmy tylko od lat powtarzane, niestety na razie niezmienne fakty i prawdy.
Prawda jest taka, że nie jest pod tym względem najlepiej. Kiedy reprezentacja gra swój najlepszy turniej od trzech dekad i obserwuje ją cała Polska, przygotowania takich zespołów jak Zagłębie Lubin i Cracovia do występów na europejskiej arenie są już na zaawansowanym etapie. Piłkarze mieli zaledwie tydzień wolnego po zakończonych rozgrywkach ligowych, by po nich zacząć przygotowania do walki w – jak to ładnie, ironicznie i błyskotliwie zarazem określił Michał Białoński – fazie buraczanej.
Ta faza buraczana to nic innego jak mecze w pierwszej rundzie eliminacji Ligi Europy przeciwko, najsłabszym zespołom grającym w europejskich pucharach. No bo w końcu takie nazwy jak Teuta Durrës, SK Samtredia, Balzan Youths czy NSI Runavik w ogóle Wam coś mówią? Albo te, chociaż w mniejszym stopniu, ale jednak: Sławia Sofia oraz Shkëndija Tetowo? No właśnie. A powinny. Bo to właśnie z tymi dwoma ostatnimi zespołami nasi przedstawiciele dzielnie walczyli o uniknięcie kolejnych blamaży…
Co ta UEFA wyrabia?!
Mnie jedynie w tej całej zabawnej sytuacji zastanawia, czy ludzie z europejskiej federacji mają głowę na karku? Czy oni w ogóle myślą? Jak dla mnie chorym jest to, że podczas największego piłkarskiego święta, najważniejszej imprezy piłkarskiej na tym kontynencie, która odbywa się zaledwie co cztery lata, zespoły grają o wejście do drugich najbardziej prestiżowych rozgrywek klubowych w Europie. Zakłócając przy tym radość z oglądania walki swoich drużyn narodowych na tym turnieju. W naszym przypadku walki o wejście do strefy medalowej. Bo nienormalnym jest dla mnie to, że dwa polskie kluby grają w międzypaństwowych rozgrywkach dokładnie w ten sam dzień, dokładnie o tej samej porze, kiedy rozgrywany jest najważniejszy mecz trzydziestolecia polskiej piłki nożnej!
Wydaje mi się to także nielogiczne z marketingowego punktu widzenia. Przecież ta maszynka do robienia pieniędzy, jaką jest UEFA, marnuje okazje na dodatkowe zarobki. W trakcie trwania mistrzostw odbyły się aż sto cztery mecze w fazie buraczanej (także eliminacje do Ligi Mistrzów, gdzie grają takie zespoły jak: Alaszkert Martuni albo Lincoln Red Imps). To przecież choćby kasa z praw telewizyjnych. Założę się, że mało jaka telewizja pokazywała tę fazę rozgrywek. Bo i kto by to oglądał?
Myślę, że jest to dodatkowy strzał w stopę ze strony UEFA za względu na kibiców tych klubów. Niejeden fan Cracovii miał dylemat – obejrzeć ćwierćfinał europejskiego czempionatu z udziałem naszej kadry czy swój ukochany klub w fazie buraczanej. Wybór dla większości chyba oczywisty…
A może reforma?
Coraz więcej jest głosów, które mówią, że niezbędna jest reforma. Nie tylko jeżeli chodzi o tę początkową fazę buraczaną. Ale o całe puchary. Małe kluby nie mają wiele do powiedzenia i od dłuższego czasu chcą mieć więcej praw. Nie wiem czy ich żądania na pewno są słuszne. W końcu nie tak dawno temu dostaliśmy ogromny handicap w postaci wprowadzenia eliminacji dla mistrzów i niemistrzów, dzięki czemu mistrz Polski nie może trafić na Barcelonę, tak jak przed kilkoma laty Wisła Kraków. Jednak nie potrafimy tego wykorzystać…
Fakt jest taki, że Liga Mistrzów to zabawa dla tych dużych. Ale – z drugiej strony – moje pytanie brzmi: dla kogo to ma być? Moim zdaniem nazwa nie powinna wprowadzać nas w błąd. Wiele osób uważa, że skoro to Liga MISTRZÓW, to powinni grać sami mistrzowie krajów. Moim zdaniem zaniżyłoby to jedynie poziom europejskiej piłki i jej atrakcyjność. Bo kto chciałby oglądać mecze mistrza Bośni z mistrzem Węgier w najlepszych rozgrywkach klubowych na świecie? Jak dla mnie określenie Liga MISTRZÓW jest bardziej umowne.
Jeżeli już coś miałoby podlec reformie, to raczej eliminacje. Po pierwsze – niech biorą w nich udział także te mocarstwa. Niech udowodnią tym niedowiarkom, że – pomimo iż nie zawsze mogą szczycić się mistrzowskim tytułem we własnej lidze – zasługują na występy w Champions League. Po drugie – powinno odbywać się to w innym terminie. Szczególnie kiedy mamy za sobą wielkie imprezy (prócz EURO rozgrywano w tym roku Copa America) i jedną, jaką są Igrzyska, przed nami. Niedopuszczalnym jest to, że Zagłębie przystępuje do walki o grę w fazie grupowej bez największej gwiazdy, jaką jest Filip Starzyński, a Cracovia musi radzić sobie bez swojego supertalentu Bartosza Kapustki. Zapewne inaczej by się to ułożyło dla krakowian, gdyby rewelacja EURO była w stanie wystąpić…
Nie można jednak zapomnieć o jednej rzeczy – jednym z głównych argumentów powiększenia ligi do trzydziestu siedmiu kolejek i w konsekwencji potrzeba rozpoczęcia zmagań na ligowych boiskach już w połowie lipca, były nasze występy w europucharach. Po roku okazało się, że aż dwa polskie kluby muszą rozpoczynać eliminacje wcześniej – właśnie w tej fazie buraczanej, tyrając się po Cyprach, Kazachstanach, Azerbejdżanach czy innych Armeniach. Wznawiając przy tym przygotowania do sezonu… tydzień po zakończeniu poprzedniej kampanii… Sorry, ale sami jesteśmy sobie winni. A ligi już wcześniej przestawić się nie da…
Będzie trudno…
Przypominacie sobie eliminacje do Ligi Europy sprzed roku? Jagiellonia odpadła z Cypryjczykami w drugiej rundzie. Albo sprzed dwóch lat? Ruch okazał się słabszy – minimalnie bo minimalnie, ale jednak – od Ukraińców w play-offach. Albo Zawisza? Szybko został sprowadzony na ziemię przez Belgów. Co łączy te drużyny? Nie dostały się do fazy grupowej, tak jak większość. To też. Ale przede wszystkim konsekwencje, jakie czekały te zespoły – bicie się o utrzymanie w lidze. Bo kadry są wąskie, a zagranie trzydziestu siedmiu ligowych meczów dla takich drużyn, zakończenie rozgrywek w czerwcu i wznowienie przygotowań po tygodniu, by jeszcze w tym samym miesiącu zacząć grać w fazie buraczanej jest pocałunkiem śmierci.
Mnie generalnie śmieszy, kiedy słyszę narzekanie polskich zawodników i trenerów. Najbardziej rozbawia mnie chyba Jan Urban, który uparcie stoi przy swoim, że wprowadzenie ESA37 było głupotą. Bo – jak tłumaczy – Lech rozegrał jesienią minionego sezonu trzydzieści osiem spotkań, czyli tyle, ile gra cała liga hiszpańska. Okej, tyle w Hiszpanii grają. Tyle że kluby przeciętne. Siedem drużyn gra tam od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu – albo i więcej – meczów w sezonie. Jeżeli chcesz grać w Europie i coś w niej znaczyć, musisz liczyć się z tym, że niezbędna jest szeroka kadra i odpowiednie przygotowanie do rozgrywek. I sumienna praca, bez narzekania na liczbę spotkań. Bo to wyjścia z fazy buraczanej nam nie da. A tylko ekipy pokroju Lecha i Legii nas mogą stamtąd wyciągnąć – większy potencjał, większy budżet, i przede wszystkim więcej czasu na przygotowania do europucharów.
Legia już dzisiaj rozpoczyna grę w eliminacjach do Champions League. Też bez kilku graczy, którzy wystąpili na EURO: Ondrej Duda, Nemanja Nikolić, Tomasz Jodłowiec i Michał Pazdan. Jednak pierwsza przeszkoda nie powinna stanowić większych problemów. Pomimo niedługich przygotowań, braków kadrowych i szybkiego rozpoczęcia walki w meczach o stawkę. Zobaczymy, co będzie potem. Bo w tym roku to oni są naszą jedyną nadzieją. W Zagłębie i Piasta nie wierzę. Mogą się co najwyżej skompromitować.
Jeżeli Legia weszłaby do Ligi Mistrzów, co od dwóch dekad pozostaje wyłącznie marzeniem polskiego kibica, nie muszę nawet mówić, co by to oznaczało. Odskoczenie od reszty stawki na lata świetlne bez dwóch zdań. No i może faza buraczana skończyłaby się dzięki awansowi w rankingu?
Prędzej jednak od fazy buraczanej zostalibyśmy uwolnieni w przypadku reformy. Nad którą te wszystkie komitety i stowarzyszenia dyskutują. Ale do której raczej nie dojdzie. Dużym to nie na rękę. Więc szansa na rozpoczęcie gry dla naszych reprezentantów na międzynarodowej arenie choćby w tym samym czasie, co na krajowym podwórku, jest nikła. Jedynym pocieszeniem pozostaje fakt, że Cracovia odpadła, kiedy Europa jeszcze nie patrzyła…