Co jakiś czas po niepisowskiej stronie pojawia się postać, która – mimo całkowitej i niedającej się zanegować niechęci (w najlepszym razie) wobec PiS-u, swoim sposobem myślenia udowadnia, że do tego znienawidzonego PiS-u dosyć by się nadawała. Część do tego stopnia, że zdawać by się mogło, że do czynienia mamy z uczestnictwem w konkursie na demokratycznego Kaczyńskiego (brr, ależ oksymoron!). Ostatnio swoją kandydaturę śmiało i żwawo wysunął profesor Andrzej Rzepliński, udzielając wywiadu Dziennikowi Gazecie Prawnej i Robertowi Mazurkowi.
Żeby nie było, że zmuszam Państwa do tego, by brać na wiarę jakoby profesor Rzepliński miał być naszą wersją Kaczyńskiego bez rzetelnego przedstawienia jego dokonań względzie potencjalnego ubiegania się o ten tytuł, proponuję, byśmy przyjrzeli się kaczystowskiemu opus magnum byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego. Jest nim fragment wspomnianego wywiadu, który brzmi, in extenso, tak:
„P: Śledzi pan to, co się dzieje?
O: Jako obywatel patrzę na to z obrzydzeniem, jako katolik ze smutkiem.
P: Demonstracje pod kościołami to novum.
O: Niezrozumiałe, bo przecież do kościoła można przestać chodzić. Nic się nie dzieje tym, którzy nie chodzą, nikt ich tam na siłę nie zaciąga, nikt ich nie piętnuje.
P: Niechodzenie do kościoła w liceach to norma i moda.
O: Właśnie, to raczej księża boją się chodzić po kolędzie, bo spotykają ich niemiłe reakcje.
P: Rozumiem demonstracje przed siedzibami PiS, ale dlaczego idą pod kościoły?
O: A myśli pan, że hołota francuska zachowuje się inaczej? A hołota amerykańska jest inna?”
Przyznać Państwo muszą, że gdyby czytali Państwo te słowa nie wiedząc, kto jest ich autorem, Państwa myśli mimochodem mknęłyby w kierunku Kaczyńskiego oryginalnego. Wszystko się zgadza: obrzydzenie demonstracjami, katolickie smuty, prześladowany kościół i księża, oj, tacy oni biedni, demonstrujący będący hołotą. Zestaw impresji, żali i eschatologicznych uniesień, zmartwień nad kondycją rodzaju ludzkiego, przejęcie – jak mówi profesor w dalszej części wywiadu – procesem sparszywienia wszystkich i wszystkiego. I przekonanie typowe dla konserwatystów, że z pokolenia na pokolenie jesteśmy coraz gorsi i że upadek cywilizacji tuż tuż, za róg wyjrzymy i ona padnie; „Nie tylko na ulicach są awanturnicy, myśmy wszyscy sparszywieli w ciągu tych pięciu lat. Wszyscy mają średnie, większość wyższe wykształcenie i co z tego? No niech mi pan powie: co z tego?”. Wszystko to, wszystkie te słowa, tezy i egzegezy rzeczywistości zaświadczają o tej kandydatury na naszego Kaczyńskiego poważności. A na deser profesor serwuje nam jeszcze teorie spiskowe rodem z prawicy, których przywołanie wzmocnił Rzepliński autorytetem Zybertowicza: „Nie możemy wykluczyć, że ktoś chciałby Polskę – używając języka prof. Zybertowicza – kompletnie rozwibrować”. Brak jedynie stwierdzenia, że odpowiadać za to rozwibrowanie miałaby rosyjska agentura. W tym względzie profesor Rzepliński, enigmatycznym ktosiem, pozostawia pole do interpretacji, kimże są w jego hipotezie ci ktosie.
Mimo że profesor Rzepliński nie powielił słów Jarosława Kaczyńskiego o rosyjskiej agenturze, mocnym epitetem puentując swoje zmartwienia o spisku zawiązanym przeciwko Polsce, mającym tę Polskę biedną – przypomnijmy słowa profesora – kompletnie rozwibrować, nie sposób nie doszukać się w wywodzie i argumentacji Rzeplińskiego wyraźnych inspiracji myślą Jarosława Kaczyńskiego. Mało że inspiracja, profesor przyjmuje aparat pojęciowy i terminologię żywcem wzięte z imaginarium Kaczyńskiego. Że Kaczyński jest najpoważniejszym nadwiślańskim trendseterem językowym, wiemy od dawna. Że jak coś powie, to wchodzi to do kanonu języka polskiego, też wiemy. Wystarczyło Kaczyńskiego nonszalanckie wejście na mównicę sejmową, by sformułowanie „Panie marszałku, ja bez żadnego trybu” stało się językowym klasykiem polskiej polityki i nie tylko. Użycie przez Kaczyńskiego – także na mównicy sejmowej – pojęcia wywodzącego się z marksizmu sprawiło, że to już nie Marks jest kojarzony jako ten od fałszywej świadomości, a Kaczyński właśnie. Były i kanalie, i mordy zdradzieckie, które na stałe zapisały się w pamięci zbiorowej. No i to nikt inny tylko prezes Kaczyński tchnął na nowo życie w słowo „hołota”, krzycząc – z mównicy sejmowej, a jakże – o hołocie nie byle jakiej, bo o hołocie chamskiej. Profesor Rzepliński nie dość, że podkradł prezesowi hołotę, to jeszcze zastosował stylistykę Kaczyńskiego, stawiając przydawkę w postpozycji: hołota francuska, hołota amerykańska. Konstrukcja nieprzypadkowa. Tyle że – w porównaniu do oryginału – mało obraźliwa. W obrębie myśli Kaczyńskiego przymiotniki „francuska” i „amerykańska” mogą rzecz jasna stanowić inwektywy nie mniejsze niż „chamska”, ale wciąż nie jest to ogólnospołeczne przeświadczenie. By nim się stało, Jarosław Kaczyński oryginalny i kopia – profesor Rzepliński – muszą się jeszcze trochę postarać. Tak jak sam Rzepliński, by Kaczyńskiemu w jego opisie rzeczywistości dorównać.