Michel Houellebecq, francuski pisarz, który w całej Europie znany jest jako nieprzejednany krytyk zachodniej cywilizacji, jej osiągnięć i idyllicznej kreacji, w Polsce przypadł szczególnie do gustu prawicy. PiS w swoim wzmożeniu polegającym na nagłym poczuciu misyjności uznał, że przy całym swoim przysposobieniu do hołdowania nadzwyczajnej manierze zawłaszczania wszystkiego co się da, od spółek skarbu państwa po język, którym się posługujemy, warto byłoby może mieć jakiegoś dobrego pisarza na własność. A że nie polskiego to szczegół. To nieistotne, że przeciętny konsument pisowskiej retoryki może doznać dysonansu poznawczego, polegającego na tym, że jak to: tutaj mówią o tym zepsutym i zgniłym, tfu, Zachodzie, a tu się przymilają do przedstawiciela jej inteligencji. I cóż z tego, że łelbekowskie diagnozy w jakiejś mierze są zbieżne, albo przynajmniej takie, w których da się odnaleźć pewne punkty styczne do pisowskich, skoro logika wskazywałaby na to, że przeciwieństwa się nie przyciągają. Wiadomo, skoro PiS chce stworzyć nowego człowieka i nowe elity, cofnąć zwrotnice dziejów do wieków średnich i wymyślić oraz wprowadzić w życie wiele pomysłów nie do wprowadzenia, a czasem nawet nie do wymyślenia, to może rzeczywiście nie ma co się dziwić, że chce także wymyślić nowe zasady rządzące fizyką. Z której – przyznaję się bez bicia – nigdy specjalnie dobry nie byłem. Ale na tyle na ile w jej prawidłach się orientuję, PiS stara się dokonać rzeczy niemożliwej. Do tego takiej, która przeczy elementarnej logice. Z nią z kolei zawsze na bakier był właśnie PiS. Nieustannie bowiem ujmujące jest dla mnie PiS-u przeświadczenie, że mogą się kumplować z ludźmi im niechętnymi. Wcale przecież nie zaprzeczając, że ową niechęć odwzajemniają. My ich uczyliśmy jeść widelcem, a co tam, nie bądźmy takie skromnisie, sztućcami ogólnie, a nam Napoleon dał przykład, jak zwyciężać mamy, ale na tym się kończy. Państwa narodowe, ot co. I w ich ramach żywmy wzajemnie animozje. Tworząc jednocześnie zjednoczony front walki ze zjednoczeniem. Parafrazując Marksa i Engelsa: nacjonaliści wszystkich krajów łączcie się! Iście oksymoronowa to logika.
Pokusa szukania polskich dusz wszędzie gdzie tylko się da, nawet wśród przedstawicieli cywilizacji śmierci, jest duża. Tak samo jak marzenie, by było jak u Jacka Dehnela, tak pisowskiej władzy dalekiemu, ale który roztoczył w swojej ostatniej powieści „Ale z naszymi umarłymi” piękną fantasmagorię polegającą na tym, że wszyscy ludzie na świecie są Polakami. Rozumiem tę wiarę i te marzenia, a przynajmniej staram się je zrozumieć. Tym niemniej wiara w polonofilię, z pisofilii szczególnym uwzględnieniem u Houellebecqa zaświadcza o tym, że fala optymizmu zalewa zdrowy rozsądek.
Gdyby jednak choćby Joachim Brudziński, naczelny pisowski sympatyk prozy łelbekowskiej, zagłębił się dostatecznie w jego twórczość i towarzyszące jej konteksty, spostrzegłby, że przed laty Houellebecqa chwalił Zygmunt Bauman, mówiąc, że widzi w jego powieściach postmodernistyczny sznyt i że dla dwudziestego pierwszego wieku może być Francuz tym, kim dla dwudziestego był George Orwell. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo dezorientujące dla pana Brudzińskiego może być to odkrycie, że nie dość, że nielubiany przez PiS Żyd, to w dodatku komunista i członek KBW ceni tego samego pisarza co on. Nie powiem, może to zbić z pantałyku. Tym bardziej że – podobnie jak Bauman – widzi w nim Brudziński proroka. Na miejscu eurodeputowanego oczekiwałbym odwetu. Dawno nie mieliśmy żadnej antysemickiej ustawy w Sejmie. A może by tak prawnie zakazać Żydom chwalenia Houellebecqa?
Przy okazji fascynacji Houellebecq’iem uwidacznia się niebywały pluralizm wewnątrz PiS-u. Stąd wnioskuję, że o ile Brudziński się nim zachwyca, o tyle premier Gliński z pewnością ma stosunek do jego twórczości w najlepszym razie krytyczny (parafrazując klasyka: nawet jeśli go czytał, czego w przypadku zacięcia czytelniczego ministra nie możemy brać za pewnik, to się nie cieszył). Jeszcze niedawno bowiem minister kultury i dziedzictwa narodowego mówił tak: „Piękno naszej kultury polega na tym, że seksualność jest tabu”. Tak się składa, że jedną z cech charakterystycznych pisarstwa Houellebecqa jest to, że ma fioła na punkcie seksu. Jeśli premierowi Glińskiemu chodziło o to, że seks nie występuje w wytworach kultury polskiej, a w przypadku kultury zachodniej tak i to akceptuje, to okej. Mam jednak podejrzenie, że wypowiedź ministra była nie tyle stwierdzeniem faktu (wystarczy chwilę tylko poszperać, by odnaleźć ogromne połacie prawicowo-seksualnej literatury autorstwa Ziemkiewicza, Wildsteina i innych), a groźbą. Zawoalowaną, ale jednak. Że jak mi tu będziecie fikać, to będzie trzeba tupnąć nogą. Tym niemniej chciałbym nieśmiało zauważyć, że Houellebecq w pewnym sensie jest częścią polskiej kultury, jako że ktoś go musiał przetłumaczyć i na polskim rynku wydać. Trzeba jakoś temu zaradzić. Media zrepolonizujemy. A rynek wydawniczy może by tak zawłaszczyć, co, panie premierze?
Mam obawę, że najgorszej prawdy o swoim ulubionym pisarzu pan Brudziński jeszcze nie poznał (byłbym wdzięczny, gdyby ktoś wiceprezesowi podesłał linka do tego felietonu). Otóż Houellebecq, jako postać nietuzinkowa i ekscentryczna, po premierze jednej z książek upozorował swoje porwanie, które po tygodniu jego nieobecności w mediach okazało się elementem promocji filmu „Porwanie Michela Houellebecqa”, w którym zagrał samego siebie. W jednej ze scen rozmowy z porywaczami jej temat nagle schodzi – z zupełnie niezrozumiałego powodu – na Polskę. – Polska. Hmm – zamyślił się Houellebecq. – Polska. Zawsze bardziej marzenie niż państwo.
I z tą myślą, która po ostatnim werdykcie wyborczym jest dla mnie myślą przewodnią, Państwa zostawiam.
PS Ostatnio niezawodny wiceminister spraw zagranicznych Szymon Szynkowski vel Sęk w związku z – jak to określił na Twitterze – „sekwencją artykułów w niemieckich mediach operującymi manipulacjami” wezwał do siebie chargé d’affaires Niemiec. Może warto by w związku z polakożerskimi poglądami Houellebecqa wezwać także francuskiego odpowiednika?