Jakościowa kampania

Jakże wielkim dla mnie zaskoczeniem było, gdy na kilka dni przed wyborami przeczytałem na Wyborczej artykuł, w którym jego autor wraz z pomocą swoich rozmówców krytykował Adama Szejnfelda za fatalną kampanię do Senatu. Może jednak nie tyle sama krytyka była zaskakująca, co kryteria owej fatalności kampanii ówczesnego kandydata, a dziś już senatora. Mój redakcyjny kolega Paweł Różycki z pilskiej TV ASTA, próbując dowieść, że kampania Szejnfelda „nie była dynamiczna i rzucająca się w oczy” powiedział, że „nie widać, by rozmawiał z mieszkańcami na ulicach czy rynkach”. No tak. Bym zapomniał. Że przecież najważniejszym sposobem na sprawdzenie kompetencji polityka czy polityczki, którego głównym zadaniem w parlamencie jest przygotowywanie ustaw, są jego lub jej umiejętności taneczne na lokalnych festynach, skuteczność w rozdawaniu pączków i kawy przy przystankach, chwalenie smacznego rosołku podczas wizyty na wsi i twarde targi na ryneczku o cenę kalafioru.

Nie jest jednak tak, że nie mam zastrzeżeń do Adama Szejnfelda za tę kampanię. Niezjawienie się na debacie senackiej w lokalnej TV ASTA to nic innego jak hołubienie pisowskim standardom i do pisowskich standarów dostosowywanie się. Co bynajmniej nie jest najlepszym pomysłem na działalność osiadłą deklaratywnie w świecie demokratycznych wartości. Bo że Kaczyński, Morawiecki i Duda nie chcą debatować, wiemy nie od dziś. Ale niewątpliwie PO nie jest PiS-em, a Szejnfeld ani Kidawa-Błońska, która jako ówczesna kandydatka na premierę nie wzięła udziału w debacie w TVN24, nie są Kaczyńskim, Morawieckim ani Dudą. Życzyłbym sobie jedynie, by PO przestała wreszcie dostarczać powody wszystkim antyestabliszmentowym buntownikom znużonym PO-PiSowskim duopolem, by właśnie tak PO na polskiej scenie politycznej pozycjonować. Jeszcze za rządów PO struktury zarówno partyjne, jak i elektoratowe obu tych ugrupowań były bardzo zbieżne i różnica w wielu obszarach między nimi dosyć subtelna, ale niewątpliwie Platforma wyszła z czasów giertychowo-gowinowskich mroków i w związku z tym nieuczciwym byłoby stwierdzenie, że mamy do czynienia z wersjami soft i hard. Tyle że o ile nie odczuwam potrzeby, by politycy i polityczki PO udowadniali mi to na każdym kroku, o tyle za dobrą monetę przyjąłbym, gdyby za punkt honoru nie brali zaprzeczania twierdzeniu, że istnieją wersje soft i hard.

À propos telewizyjnych występów, od razu przypomniała mi się kampania Włodzimierza Cimoszewicza do Parlamentu Europejskiego. Mówiono, że nie było go widać, że nie chodził po ulicach, że nie zabiegał o głosy, a jego jedyną kampanijną aktywnością była wizyta w programie Moniki Olejnik. To wszystko jest prawdą. Ani Cimoszewicz, ani Szejnfeld nie rozdawali pączków, nie kupowali kalafioru i nie wcinali rosołu. Ale czy my – jako wyborcy i wyborczynie – tego oczekujemy? Czy właśnie tego oczekujemy od facetów po sześćdziesiątce, którzy w polskiej polityce są od zawsze i pełnili wiele ważnych funkcji? Czy mając możliwość obserwowania ich działań od kilkudziesięciu lat jest coś, czego o nich, ich poglądach i tym, co sobą reprezentują nie wiemy, a powinniśmy? I czego się dowiemy, gdy już ci poważni, dystyngowani i doświadczeni panowie, którzy byli premierami, ministrami, posłami polskimi i europejskimi, zrzucą garnitury, ubiorą swetry, założą sandały i wcisną się w krótkie spodenki? Że ich szafy nie składają się jedynie z ubrań, które zwykło się nosić na przykład na obradach parlamentu czy rządu? Czy naprawdę wiedza o tym, co jadają na obiad – fasolkę czy buraczki – jest dla nas niezbędna, by zdecydować, czy zasługują na nasz głos czy nie?

Z racji tego, że pochodzę z Piły, dosyć uważnie przyglądałem się kampanii tamtejszej lewicowej jedynki – Dariusza Standerskiego, który ma 27 lat i wchodzi dopiero do polityki. Uważam, że zrobił kampanię naprawdę niezłą. I uważam tak mimo tego, że prowadził ją inaczej niż Cimoszewicz w wyborach europarlamentarnych i Szejnfeld w senackich. Jeździł, spotykał się z potencjalnymi wyborczyniami i wyborcami. I to jestem w stanie nie tyle nawet zrozumieć, co wręcz pochwalić. Podobnie jak Krzysztof Śmiszek, Standerski jest znany raczej w kręgach uczelnianych niż politycznych, stąd ich obecność na ryneczkach, dworcach i przed sklepami jest uzasadniona. Mimo całej groteskowości historii opowiedzianej przez Śmiszka właśnie, że pani w osiedlowym sklepie stwierdziła, że mimo iż go nie zna, to odda na niego głos, bo jest pierwszym politykiem, który przyszedł do jej sklepu, przyznaję – może bez wielkiego entuzjazmu, ale jednak – że prowadząc swoje pierwsze kampanie tak trzeba robić. A Szejnfeld i Cimoszewicz mają tych kampanii za sobą bez liku. W związku z czym nie można oczekiwać, by prowadzili je tak samo jak Arłukowicz i Łukacijewska albo Standerski i Śmiszek. No chyba że bardzo nam zależy, żeby zobaczyć ich gibiących się w rytm disco polo.

Post Author: Mateusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *