Że jakość debaty w polskiej polityce jest na żenująco niskim poziomie, chyba wszyscy wiemy. Że z kadencji na kadencję, z władzy na władzę i z roku na rok polski parlamentaryzm toczy coraz bardziej postępujący nowotwór, też. Staje się owy parlamentaryzm bowiem zaprzeczeniem tego, czym z definicji powinien być. Odwołajmy się do etymologii: słowo „parlament” pochodzi od francuskiego czasownika parler, co oznacza mówić. Już dawno mówienie przestało być podstawową i najczęstszą formą ekspresji w polskim parlamencie. Zamiast tego mamy buczenie, pohukiwania, krzyki, wrzaski i inne przykłady – jak się kiedyś mówiło – nieparlamentarnego zachowania (popularne niegdyś sformułowanie „nieparlamentarny język” w istocie nabrało nowego znaczenia, zupełnie przeciwnego do dotychczas obowiązującego). Z tymi często onomatopeicznymi dźwiękami i niewątpliwą kakofonią koegzystują zupełny brak argumentów, merytoryki i wiedzy. Triumfuje tych wszystkich przymiotów absolutne zaprzeczenie i przeciwieństwo, których eksponowanie przestało być ujmą, a wręcz stało się chlubą. To wszystko, podlane sosem pogardy, buty, arogancji, poczucia wyższości, a w najlepszym razie niechęci wobec politycznych oponentów, daje niezbyt strawne danie.
Często lansowaną obecnie przez dziennikarzy i dziennikarki tezą jest, że parlament to emanacja i dosyć dokładne odzwierciedlenie społeczeństwa. W obliczu tak przedstawionej rzeczywistości ciśnie się na usta pytanie: co było pierwsze – kura czy jajko? Czyli czy zjawisko pod tytułem „polski parlament” jest przyczyną czy skutkiem? Czy ten polski parlament jest taki, jaki jest, bo uległ społecznym oczekiwaniom i wyobrażeniom, których występowaniu samo społeczeństwo może nawet zaprzeczać (chyba nie bierze się z niczego pokutujące w mediach przekonanie, że najlepiej sprzedaje się w nich polityczna jatka), czy też zgorzknieliśmy i przyjęliśmy postawy prezentowane przez naszych reprezentantów i reprezentantki, przekładając dominujące w polityce szablony i schematy zachowań (czytaj: pyskówek) na nasze codzienne funkcjonowanie w najbliższym otoczeniu?
Ostatnio uczestniczyłem w debacie oksfordzkiej. Już od dłuższego czasu towarzyszące mi przekonanie jest takie, że debata oksfordzka to przeżytek. Coraz bardziej powszechna jej teatralizacja i zmanierowanie uczestników i uczestniczek, a także organizatorek i organizatorów konstruujących ją w taki, a nie inny sposób, doprowadzają nas do absurdalnych tych przedsięwzięć przebiegów. Proszę bowiem zaprzeczyć, że absurdalnym nie jest sytuacja, w której jedna strona, złożona z uniwersyteckich wykładowców i wykładowczyń postawiona zostaje w sytuacji, w której musi bronić tezy, że studiowanie do niczego się nie przydaje i że w ogóle nie, nie i jeszcze raz nie, podczas gdy największymi studiów orędownikami mają być ci, którzy ich w ogóle nie skończyli. Jasne, można szlachetnie założyć, że każdy ma swoje racje. Tak twierdził ostatnio mój znajomy, broniąc obecności Konfederacji w debacie publicznej. Jasne że mają swoje racje. Żydzi do gazu, homosie, tfu, na szubienice, kobiety do kuchni. No to niech teraz szuka choćby ziarnka prawdy w tych racjach.
Mój przyjaciel czas temu jakiś uczestniczył w debacie oksfordzkiej jako członek jury. Jej konstrukcja była dosyć osobliwa. Uczennice i uczniowie liceum mieli wypowiadać sądy kategoryczne przeciw narkotykom, których oczywiście ani oni, ani ich koledzy i koleżanki nigdy nie próbowali (bo przecież powszechnie wiadomo, że młodzież narkotyków nie próbuje, tak jak nie pali papierosów i nie pije alkoholu). Przy tym mieli być największymi piewcami wartości konserwatywnych i niepodległościowych, przywołując zasłyszane od starszych konstrukcje językowe mające ukryć fakt nieposiadania własnych przemyśleń. Jeśli więc politycy i polityczki z niejednej strony sceny politycznej mówią dziś często, że szkoła powinna w młodzieży wyrabiać umiejętności samodzielnego i krytycznego myślenia, to musimy zdać sobie sprawę, że rzeczywistość jest zgoła inna. Mianowicie taka, że szkoła czy też – szerzej – cały system oświaty przyczynia się do owych umiejętności, tak w istocie ważnych i potrzebnych, absolutnego niewyrabiania. Co odbywa się rzecz jasna pod płaszczykiem pozornego uczenia młodych ludzi kultury dyskusji i spierania się na argumenty. Szkoda tylko że na ogół na cudze.
Debata, w której brałem udział, miała miejsce na studiach w ramach przedmiotu o nazwie „najnowsza historia polityczna Polski”. Tematem były pezetpeerowskie reformy w ostatniej dekadzie PRL. Część wcieliła się w stronę rządową, a część w opozycyjną. Taka właśnie konstrukcja tej debaty doprowadziła do sytuacji, w której jej uczestnicy i uczestniczki – korzystając z najlepszych wzorców – sprowadzili dyskusję historyczną z poziomu faktów na poziom emocji. Skutkuje to jedynie odtwarzaniem i utrzymywaniem trwającego już wystarczająco długo w polskiej polityce jałowego konfliktu, którego korzenie sięgają właśnie tak zamierzchłych czasów. Ma to tyle sensu co wszechobecny kult militarny, w tym między innymi ten dotyczący żołnierzy wyklętych jako jednej z najbardziej grzejących i antagonizujących społeczeństwo egzemplifikacji rezygnacji z rozumu, faktów i argumentów na rzecz doraźnej politycznej nawalanki opartej na strzępkach wiedzy, nietrafionych skojarzeniach i nieuprawnionych uproszczeniach.
Pomijam, że spora część moich koleżanek i kolegów uznała, że to dobra okazja do popisania się znajomością przebiegu posiedzeń parlamentu. O ile nie padło zdanie „Ja panu nie przerywałem”, które urosło już do rangi memu, to zawartość debaty niezbyt odbiegała od parlamentarnych standardów, co bynajmniej nie stanowi pochwały. Były za to zarzuty o stronniczość marszałka, słowne przepychanki, teatralne salwy śmiechu, przesadne próby wczucia się w ówczesny konflikt polityczny z zastosowaniem dzisiejszych standardów, czego wyrazem były inwektywy między innymi w stosunku do Wałęsy, czyli tego antypolskiego antypatrioty, który śmie przyjmować antypolskiego Nobla z rąk kapitalistycznej cywilizacji śmierci.
Jakże szlachetnym jest też twierdzenie, że trzeba umieć bronić wszystkich punktów widzenia, nie tylko swojego. Tym niemniej w obliczu niemal agonalnego stanu debaty publicznej w Polsce i niezwykle częstego braku argumentów mających poprzeć nie cudze, a własne poglądy, ciekawym jest założenie, które można by porównać do sytuacji, w której roczne dziecko najpierw chcielibyśmy nauczyć chodzić na rękach. Życzę powodzenia.