Piłkarski konserwatyzm

Uwaga, właśnie zdobywam się na dramatyczne wyznanie. Otóż wydaje mi się, że piłkarsko jestem konserwatystą. Wstydzę się tego podejrzenia wielmożnie i z nieśmiałością się do niego przyznaję. I mam w związku z tym odczuciem – nie wiem czy prawidłowym – wyrzuty sumienia, a zdanie, które rozpoczęło ten felieton, z ledwością odważyłem się wystukać na klawiaturze. A to wszystko dlatego, że jeśli chodzi o moje poglądy polityczne, to mógłbym się identyfikować jakkolwiek, tylko nie jako konserwatysta właśnie. Do konserwatyzmu, który definiuję jako zaściankowość i powstrzymywanie rozwoju i ewolucji odczuwam wręcz wstręt.

By nie okazało się, że to, jak ja definiuję konserwatyzm nie rozminęło się diametralnie z definicją słownikową, zaglądam do słownika języka polskiego. Robię to tak naprawdę w poszukiwaniu ratunku przed mówieniem i myśleniem o sobie jako o konserwatyście, mimo że tylko (albo i aż) piłkarskim. I w tym słowniku odnajduję między innymi taką konserwatyzmu definicję: przywiązanie do tego, co dawne i niechęć do zmian; zachowawczość. Więc wszystko się niestety zgadza. Jestem bowiem przywiązany do tego, jak piłka wygląda i nie lubię w niej zmian, a organicznie nie cierpię takich, które można by nazwać rewolucyjnymi.

Różne są w świecie piłki pomysły na zmiany rzecz jasna. Są i takie jak te Josepha Blattera i Marco van Bastena: kolejno powiększenia bramek i likwidacji spalonego. W zamyśle obie te idee miałyby być obliczone na zwiększenie atrakcyjności piłki nożnej poprzez zapewnienie większej liczby goli. Do obu pomysłów podchodziłem sceptycznie, szczególnie do tego drugiego, jako że proponowanie likwidacji spalonego można porównać do koncepcji likwidacji podatków. Iście korwinowskie.

Jakiś czas temu słyszałem także o pomyśle skrócenia spotkań z dziewięćdziesięciu do sześćdziesięciu minut. I mimo że przemawia za tym wiele argumentów, między innymi taki, że czołowe drużyny klubowe i reprezentacyjne mogłyby grać częściej, to jestem absolutnie przeciw. Nawet mimo tego, że przecież nierzadko trafiają się takie mecze, przy których trudno wytrzymać pół godziny, o godzinie czy półtorej nie mówiąc.

Skoro przy długości meczów jesteśmy, to warto wspomnieć o dogrywkach, o których coraz częściej i coraz głośniej się dyskutuje. A konkretnie o ich sensie. Czyli czy jest sens męczyć piłkarzy dodatkowymi dwoma kwadransami. Jako konserwatysta piłkarski – ale Was teraz zaskoczę – jestem za dogrywkami.

Jest jednak światełko w tunelu. Nieprzypadkowo w drugim zdaniu napisałem, że mi się wydaje, że jestem konserwatystą piłkarskim. I nie jest to bynajmniej doszukiwanie się owego światełka na siłę. Doskonałą tego egzemplifikacją jest mój stosunek do zastosowania technologii w piłce, czyli przede wszystkim VAR-u i systemu goal line technology. Pozytywny jest on aż nadto.

W świetle tego pytanie brzmi, czy da się tak łatwo kogokolwiek zaszufladkować? Czy w sporcie da się w prosty sposób przypisać kogoś do grona konserwatystów czy liberałów, lewicowców czy prawicowców? Czy może na sport, w tym przypadku piłkę, po prostu nie da się przełożyć doktryn czy ideologii, które funkcjonują w polityce, jeden do jednego? Znalazłby się pewno ktoś, kto by powiedział, że i w polityce nie ma co patrzeć na doktryny i wpisywanie się w plemienne wojny. I że warto po prostu używać rozumu. Co oznacza, że można być jednocześnie za związkami partnerskimi i za PiS-em, tak jak Krzysztof Stanowski. Prawdziwe używanie rozumu.

Myślę jednak, że te doktryny na piłkę przełożyć można. Jeśli politykę byśmy zdefiniowali jako troskę o dobro wspólne (w słowniku – ku mojemu zaskoczeniu – takiej ani podobnie brzmiącej definicji nie ma), to jest ona składową, a może wręcz budulcem sportu (ku irytacji tych zżymających się na mieszanie polityki ze sportem). Nawet jeśli ta troska może wyrażać się czasami wręcz panicznym strachem przed zmianami.

Ale czy rzeczywiście jestem konserwatywny piłkarsko, nie wiem. W świetle tego, że jestem za technologią w piłce (słyszałem zresztą opinię, że spośród wszystkich sportów zespołowych piłka jest najbardziej konserwatywna właśnie ze względu na opieszałość i zachowawczość w owej technologii wprowadzaniu) albo za systemem ABBA przy serii rzutów karnych, o którym mówił Howard Webb w wywiadzie, który z nim przed ponad dwoma laty przeprowadziłem, może jednak nie? A co jeśli nie mam co czuć z tego powodu ulgi, bo jestem… centrystą? Albo symetrystą? Toż to przecież jedna z najbardziej poważnych – jeśli nie najpoważniejsza – obelga w świecie polityki.

W środowy wieczór oglądałem – jakżeby inaczej – Superpuchar Europy. Jako Europejczyk byłem dumny z sędziowania meczu przez kobietę i z obrazków z niepełnosprawnym chłopcem z Kazachstanu towarzyszącym między innymi prezydentowi UEFA Aleksandrowi Čeferinowi przy nagradzaniu piłkarzy (mimo że to słowo – duma – i wszystkie jego odmiany – mi zbrzydło, o czym może innym razem). Wrażliwość równościowa względem kobiet i mniejszości takich jak osoby niepełnosprawne jest typowa dla strony – jak to się dziś modnie określa – postępowej, po której to stronie z radością się pozycjonuję. Ale może to mylenie porządków? Może nie zmienia to postaci rzeczy, że w obrębie wydarzeń związanych z samą grą i jej konstrukcją jestem konserwatywny, a mój otwarty światopogląd niezmiennie taki pozostaje, gdy mówimy o wszelkich jego emanacjach za pośrednictwem piłki, nie dotyczących samej istoty gry? A bo ja wiem…

PS Ostatnio rozmawiałem o wspomnianym w tekście sensie dogrywek z członkiem rodziny, wyraźnie konserwatywnym. I ja, europejski federalista, pacyfista, człowiek o poglądach lewicowo-liberalnych z rozrzewnieniem zdałem sobie sprawę, że od tego konserwatysty jestem bardziej w tej kwestii konserwatywny. Nawet jeśli to tylko piłka.
Niemniej superpucharowy mecz był dobry, żywy, wyrównany. I taka też była dogrywka. A w niej dwa gole. Więc można powiedzieć, że wyszło na moje.

Post Author: Mateusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *