Pierwszym meczem o punkty polskiej reprezentacji, na którym byłem, było legendarne już spotkanie z Niemcami. Od wtedy kadra na Narodowym zagrała jedenaście meczów o stawkę, a ja żadnego nie opuściłem. Z Izraelem włącznie. Piszę o tym dlatego, że – zarówno z wtedy, jak i teraz – graliśmy ze znienawidzonym w Polsce rywalem. I tak jak z Niemcami nie zaskoczyły mnie gwizdy podczas ich hymnu, tak z Izraelem pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że początkowe rachityczne gwizdy zostały szybko zastąpione oklaskami (nawiasem mówiąc, nie lubię braw zarówno podczas minut ciszy, które – jak sama ich nazwa wskazuje – mają odbyć się w ciszy, jak i hymnów; tym niemniej w tym przypadku nie mogłem się do nich nie przyłączyć, by wyrazić sprzeciw wobec owych gwizdów).
Z pozytywów należy wspomnieć o postawie Krzysztofa Piątka, który zrezygnował z wykonania swojej słynnej cieszynki. W zasadzie chyba wszyscy byli zgodni co do tego, że Piątek postąpił słusznie (oprócz redaktora Olkiewicza, który w związku z tą sytuacją na Twitterze zacytował wielki autorytet w sprawach wszelakich – Grzegorza Brauna: „Jeśli się boisz, już jesteś niewolnikiem”). Natomiast o ile na stadionie i w jego okolicach przed i po meczu było spokojnie, o tyle nie byłaby to Polska, gdyby przy okazji meczu z Izraelem nie ujawniły się pewne zamiłowania. Nie mam rzecz jasna bladego pojęcia, co siedziało w głowach pracowników TVP Info i Łączy Nas Piłka, gdy jak jeden mąż błyskotliwie chcieli zwrócić uwagę na to, że mamy do czynienia z pogromem. Zaledwie głupota, nieuctwo, niechlujstwo językowe czy może w rzeczy samej antysemickie pobudki – to jest dalece nieistotne. Bo więcej o naszej kondycji od dwóch wpisów mówi reakcja na to zdarzenie dziennikarzy i kibiców. Ci pierwsi wyraźnie je bagatelizując, a ci drudzy wręcz naśmiewając się z politycznej poprawności. No bo wiadomo, co ci przewrażliwieni Żydzi, w końcu – co by nie mówić – światowa klientela, będą zabraniać nam się słownie nad nimi znęcać. Niedoczekanie. Co za niewdzięcznicy.
„Oczywiście, zdaję sobie sprawę z przykrych historycznych konotacji słowa pogrom w naszym regionie” – przytomnie zauważa w swoim felietonie Michał Pol. Po czym dodaje: „Słownictwo piłkarskie jest przecież naszpikowane retoryką wojenną”. Zauważa jeszcze, że „na różnym szczeblu rozgrywkowym uczestniczy siedem klubów o takiej nazwie”. Z kolei na Twitterze polski kibic odpisał austriackiemu dziennikarzowi, że w języku polskim pogrom oznacza wysokie zwycięstwo. No nie. Zajrzyjmy najpierw do słownika. Stoi tam wyraźnie coś takiego: „zadanie komuś zupełnej klęski, rozgromienie wojsk nieprzyjaciela, wymordowanie wielu ludzi, unicestwienie, wybicie”. Czy tylko ja nie widzę w szeregu tych okropnych czynności stwierdzenia „wysokie wygranie meczu piłkarskiego”?
Naprawdę nie mogę wyjść z podziwu dla polskiego społeczeństwa. Z jednej strony tak bardzo zależy mu, by być widzianym w oczach wszystkich jako najbardziej pokrzywdzony naród. Żadni tam Żydzi. Niech nawet nie śmią próbować konkurować, bo w wyścigu o miano narodu najbardziej zbawionego i tak nie wygrają. Z drugiej strony z kolei tak łatwo polszczyzna dała się zmilitaryzować. Bo uwaga Michała Pola, że retoryka wojenna jest wszechobecna, jest słuszna. Szkoda jedynie, że nie idzie za tym refleksja, czy słuszna jest retoryka wojenna sama w sobie. Czy te wszystkie pogromy, klęski, rozgromienia, strzelaniny, batalie, bitwy, wojny, potyczki, miażdżenia, rozwalcowywania i wiele innych powinny mieć miejsce? Czy to jest wzór językowy?
Nie dość, że specjalizujemy się w zamiłowaniu do powstania warszawskiego, powstań śląskich (vide Roman Kołtoń, o którego przypadku pisałem ostatnio), żołnierzy wyklętych, polskiej husarii i innych takich, to okazuje się, że nikt lepiej od nas nie opanował i nie opanuje słownictwa wojskowego. Kolejny wielki polski sukces. Nie dość, że rozgromiliśmy niewdzięcznych Żydów w derbach narodów wybranych, to jeszcze pokazaliśmy światu nasze bogactwo językowe. Że nie ograniczamy się do prostackich wygranych i przegranych, meczów i spotkań. Nie, my miażdżymy i walcujemy, toczymy święte wojny i wielkie bitwy. Ku chwale Ojczyzny rzecz jasna.
PS Jeden dziennikarz Przeglądu Sportowego, gdy byłem na stażu w owej gazecie, opieprzył mnie za użycie słowa kampania w jednym z tekstów. „Jak będziesz pisał o kampanii wrześniowej, to możesz tego słowa użyć” – mniej więcej taka była jego reakcja. Pomijam już fakt, że ilekroć czytam Przegląd napotykam na to słowo. To, na co chcę zwrócić uwagę, to że pogrom jest okej, ale kampania już nie okej. Najwyraźniej nie ma wystarczająco silnych konotacji militarnych.