Myślałem, że dzięki licznym przykładom piłkarzy z innymi niż polskie obywatelstwami i pochodzeniami, którzy grali w naszej reprezentacji, czegoś się jako społeczeństwo nauczyliśmy. Żeby zegzemplifikować, byli i wciąż są to: Damien Perquis, Ludovic Obraniak, Eugen Polanski, Sebastian Boenisch, Thiago Cionek, Taras Romanczuk. Co jakiś czas mówi się o potencjalnym zainteresowaniu grą dla Polski innych piłkarzy, vide Matthias Ostrzolek, Timothée Kolodziejczak, Sonny Kittel, Willi Orban. Przykłady te można mnożyć. Za każdym razem, gdy w mediach przewija się temat gry nie do końca polskiego lub niewystarczająco polskiego w rozumowaniu – niestety – wielu piłkarza, łudzę się. Łudzę się, że z następnym takim przypadkiem mniej osób będzie stosowało retorykę wykluczeniową, odwołując się jednocześnie do utopijnie skrojonego na miarę jedynie słusznego wzoru polskości. Która to jedyna słuszna polskość ma być rzecz jasna obecna wszędzie, w związku z czym drużyna piłkarska wyjątkiem być nie może. I tak ideał reprezentanta Polski to porządny patriota, praktykujący katolik, niewiele zarabiający albo przynajmniej kasą się nie chwalący. Z partnerką (najlepiej żoną), która musi istnieć w świadomości kibicowskiej (co by nie było podejrzeń, że nie daj Boże reprezentant Polski to gej), ale jednocześnie nie może być w każdej reklamie, by nazbyt nie denerwowała. Albo w żadnej najlepiej. Tak samo mąż.
Tym razem dostało się Marcelowi Zylli, czyli uczestnikowi mundialu do lat 20 w barwach polskiej kadry, występującemu na co dzień w zespołach młodzieżowych Bayernu Monachium. Udzielił wywiadu, w którym powiedział, że jeszcze nie wybrał, dla kogo będzie grał w dorosłej piłce: dla Niemiec czy dla Polski. Nie pochwalam mówienia o tym publicznie, to nie fair w stosunku do kibiców. Takie wahania i wątpliwości powinien zachować dla siebie. Ale je rozumiem. Jako jeden z nielicznych.
Jak można było się spodziewać, nie tyle skrytykowano mówienie o tym publicznie, co w ogóle takie myślenie i takie wątpliwości. Wybuchła ogólnonarodowa histeria uderzająca w patriotyczno-martyrologiczne tony, że jak to tak: jesteś albo Niemcem albo Polakiem. Na jej czele stanął Roman Kołtoń, który zachował się niczym Patryk Jaki. Co – jak możecie się już domyślać – nie do końca jest komplementem. Przypomnijmy, że niedoszły prezydent Warszawy przed wyborami samorządowymi porównał owe wybory do powstania warszawskiego. Kołtoń z kolei zestawił wybór drużyny piłkarskiej z powstaniami śląskimi. Niezmiernie dziwi mnie ta zachowawczość i – jakbyśmy dziś powiedzieli – poprawność polityczna. Ja to bym w ogóle poszedł o krok dalej stwierdzając, że jak Zylla wybierze Niemcy – cywilizację śmierci dodajmy – to pójdzie do piekła. Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam (jeśli z nami, to koniecznie musisz dostosować się do wcześniej wymienionych wymagań).
Teraz na poważnie: wyobraźcie sobie, że – nie do wiary – można w równej mierze czuć się Niemcem, co Polakiem. To nie jest tak, że gdy w 75% czujesz się Niemcem, to w 25% Polakiem. To nie jest matematyka. Nie ma tu jedynie czarnego albo białego. Można czuć się w stu procentach Polakiem i w stu procentach Niemcem. I choć oczywiście bywali w ostatnich latach piłkarze, którzy zaczynając grać dla Polski nie znali polskiego (ba, nawet i tacy, którzy kończąc wciąż go nie poznali), to nie mamy moralnego ani żadnego innego prawa zabraniać gry dla nas. Określania, na ile piłkarz wpisuje się w obrzędowo-deklaratywno-rytualny obraz patriotyzmu, dla wielu jedyny słuszny. Ani wymyślania skal polskości lub oceniania w procentach, jak bardzo są polscy.
Aha, na koniec jeszcze jedna rzecz. Drodzy kibice o nacjonalistycznym światopoglądzie: jeszcze jeden sekret jest taki, że można czuć się – uwaga – w pierwszej kolejności Europejczykiem, a dopiero potem Niemcem, Polakiem, Łotyszem, Maltańczykiem czy Węgrem. Ostatnio Krzysztof Mieszkowski powiedział, że jest Europejczykiem pochodzenia polskiego. To paradygmat, który jest mi bliski. I z istnienia którego w dzisiejszym kosmopolitycznym świecie musicie zdawać sobie sprawę. No i jakoś ze świadomością jego istnienia jakoś żyć. Tak jak i ja muszę już od dawna żyć ze świadomością istnienia paradygmatu absolutnie przeciwnego. O którego istnieniu zakładam, że dobitnie przekonamy się podczas nadchodzącego meczu Polska – Izrael. Dobrze, że Zylli nie grozi zagranie w tym spotkaniu, bo byłyby już dwa powody do stanowczego i gremialnego okazania niezadowolenia.
PS Wyobraźcie sobie co by było, gdyby pojawił się piłkarz mogący grać zarówno dla Polski i Izraela i zaczął się wahać. Zachodnie cywilizacje śmierci to przy tym pikuś.