Łączymy, nie dzielimy

Sport, czyli ostatnia instancja normalności – pisał niedawno w jednym ze swoich felietonów redaktor naczelny Przeglądu Sportowego Przemek Rudzki, zwracając uwagę na to, że sport jest ponad podziałami, co zresztą sam wyartykuowałem w wywiadzie, który przeprowadzałem z poprzednikiem Przemka – Michałem Polem. Który to Michał Pol z kolei przytaknął, dodając, że sport jest już ostatnią dziedziną życia, w której nie doszło do trwałych rozłamów. Nie są to jednak prawdy nieobjawione, bowiem niemal wszyscy dziennikarze sportowi oraz kibice powtarzają te frazesy z podobną częstotliwością jak piłkarze mówiący w przerwach meczów, że na drugą połowę plan jest taki, by zdobyć gola, samemu nie stracić i zdobyć trzy punkty.

Polskie społeczeństwo podzieliło się na dwie zwaśnione frakcje. Które mogą ze sobą współżyć wyłącznie na stadionie piłkarskim w trakcie meczu reprezentacji. Bo nawet w muzyce nastąpił widoczny podział. I zanim się zdziwicie i każecie puknąć mi się w łeb – nieśmiało przypomnę o opolskim festiwalu.

Ktoś może rzecz jasna powiedzieć, że sport jest najmniej ważną dziedziną życia, ale się z tym nie zgodzę. W momencie, w którym Polska, Europa i świat nie mogą dojść do consensusu w najprostszych, najbardziej podstawowych i – wydawałoby się – oczywistych sprawach, na ratunek przychodzi sport. Proszę, powiedzcie mi, kiedy jak nie podczas meczu piłkarskiego aktualny prezydent Andrzej Duda może wpaść w ramiona byłej głowy państwa Aleksandra Kwaśniewskiego?

Spróbujcie przywołać sobie obraz wigilijnego stołu, kiedy z bieżących spraw siedzący obok dziadek, wujek, kuzyn, szwagier i teść schodzą na tematy polityczne. W takich sytuacjach ratuje się kto może, uciekając do drugiego pokoju lub do kuchni. Nawet zwierzęta wyczuwają pismo nosem, wiedząc, że zaraz może dojść do bitwy na noże. Czy wyobrażacie sobie taki scenariusz podczas rozmowy o sporcie?

Dla niektórych polityków czas świąt nie jest jednak czasem jednania się, pomimo – nierzadko – pięknych słów, za którymi – także nierzadko – kryją się hucpiarskie zamiary i wszystko okazuje się tak naprawdę polityczną grą na emocjach. Z kolei w sporcie nikt niczego nie udaje. To wszystko jest prawdziwe – te emocje, prawdziwe, czyste, najbardziej atawistyczne, które można przeżywać cały czas, także w święta, vide Premier League.

W Anglii jest obecnie pompowana ogromna kasa. Tak zwane „parachute payments” dla klubów spadających do drugiej ligi wynosi jakieś biedne sto milionów euro. Biedne w skali całego kilkuletniego dealu telewizyjnego rzecz jasna. Na jego mocy angielskie klubo-korporacje inkasują koło pięciu miliardów funtów. Po przeliczeniu, minuta gry na angielskich zapełnionych po szwach stadionach jest warta… dwanaście milionów funtów. Właśnie za tyle kluby balansujące na krawędzi wydają najmniej za obrońców, vide Norwich kupujące Timma Klose. Z kolei najbogatsi, vide Manchester City, płacą łącznie sto pięćdziesiąt milionów za trzech obrońców na przestrzeni roku.

Realia non stop się zmieniają, ale piękno sportu i czystej rywalizacji się nie zmienia. Choć możemy marudzić, że komercjalizacja futbolu stała się zbyt duża, a pieniądze, które są w tę piłkę pompowane przez najbogatszych Amerykanów, Rosjan czy szejków są nieludzkie (sto osiemdziesiąt milionów euro za 18-letniego Mbappe lub 222 za Neymara), ale takie są w końcu prawa rynku. Emocje związane z futbolem w dwudziestym pierwszym wieku niczym przecież się nie różni od emocji związanych z futbolem z lat siedemdziesiątych. Ceny są rzecz jasna inne, bo wówczas półtora miliona za Bońka szokowało cały Stary Kontynent, ale powtórzę – to wciąż ta sama piłka. Dla porównania, przywołana przeze mnie minuta gry w Anglii kosztuje 12 milionów funtów, podczas gdy miesięcznie klub polskiej ekstraklasy zgarnia ledwo sześć tysięcy euro na rękę za umowę ze sponsorem tytularnym ligi. Ale to wciąż ten sam sport, który dostarcza takie same emocje.

W wielu przypadkach zawodnicy ze światowej czołówki różnych dyscyplin nie zarabiają nawet dziesięciu procent tego, co średni piłkarze. Ubolewam nad tym, ale piłka nożna stała się masowym sportem na całym świecie. Jednak, broń Boże, nie pomyślcie, że sprawia to, iż jest lepsza pod jakimkolwiek względem od lekkoatletyki, judo czy wioślarstwa. Drugim Kolumbem nie zostanę, ale w końcu to nie pieniądze świadczą o wartości człowieka.

Nie ma tak naprawdę znaczenia, czy to Premier League, ekstraklasa, juniorskie mistrzostwa lekkoatletyczne czy mecz B-klasy. Albo… piłkarzyki. Nie dacie wiary, ale w ostatnim czasie wraz z kilkoma znajomymi stworzyliśmy mini-ligę piłkarzykową. Rozegraliśmy już trzy turnieje: dwa sześcioosobowe i jeden ośmioosobowy, a teraz – od września – zaczynamy cotygodniowe granie. Emocji jest przy tym co niemiara. Tak naprawdę to na lepszy pomysł wpaść nie mogliśmy.

Kiedy przypominam sobie, co się działo ostatnio, już nie mogę doczekać się tych konfrontacji. To bezcenne obrazki, gdy najsłabszemu z naszego grona po raz pierwszy po jakichś czterech meczach udaje się zdobyć bramkę w konfrontacji z tym najlepszym (to akurat – nieskromnie mówiąc – ja). Radość porównywalna do piłkarzy San Marino. Albo gdy dwa razy zdarzyło mi się przegrać. Raz z drugim w naszym rankingu, a raz z trzecim. I choć powinienem być zły, bo – jak każdy – nie cierpię przegrywać, to tych obrazków radości, gdy skakali tak, jak Polacy pokonując Niemców na Narodowym lub piłkarze Lecha po występach w Lidze Europy z Juve i City albo Legii w Lidze Mistrzów z Realem, nie zamieniłbym na nic innego.

Post Author: Mateusz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *