Ostatnio pisałem, że zawiódł mnie Donald Tusk. Tego samego nie mogę napisać o Romanie Giertychu, bo z nim nigdy nie wiązałem żadnych nadziei. Nie jest jednak tak, że zawsze miałem o nim zdanie kategorycznie negatywne ze względu na jego przeszłość polityczną. Jednak niedawnym tłitem rozwiał wątpliwości co do pieczołowicie budowanego wizerunku bardziej cywilizowanego prawicowca i endeka (jakkolwiek sformułowanie „cywilizowany endek” nie brzmi jak oksymoron) niż lata temu, gdy zakładał Młodzież Wszechpolską i był ministrem edukacji w pierwszym pisowskim rządzie.
„To naprawdę ekscytujące prawybory na lewicy. Wciąż nie wiemy, czy p. Śmiszek będzie kandydatem na prezydenta, a p. Biedroń na pierwszą damę, czy na odwrót. Naród zamarł w oczekiwaniu” – oto zawartość owego tłita Giertycha. Która to zawartość stoi nieco w sprzeczności z niegdyś popularnym paskiem na TVN24, na którym był Giertych podpisany jako „działacz LGBT” (co mogą Państwo zobaczyć powyżej). Już wówczas takie określenie byłego szefa jednej z najbardziej wrogich mniejszościom seksualnych organizacji w Polsce można było określić memem. Już wówczas zaskakująca była także sama obecność Giertycha na marszu równości. Kazała ona zadać pytanie, na ile szczerą ewolucję polityczną obserwujemy. Cóż, patrząc na to, że Polska to kraj politycznej specjalnej troski: partia Zieloni jest w prawicowej, a w najlepszym razie chadeckiej koalicji, podczas gdy wszędzie w Europie zieloni są lewicowi, a niezliczone zastępy byłych komunistów okazują się prawicowcami (vide Piotrowicz). Dlatego za naturalny obrót spraw należy uznać pojawienie się endeckiego działacza LGBT. Który wykazuje się tak małą tolerancją społeczności LGBT, że nie pozostaje nic innego, jak tylko parafraza klasyka: fajny ten działacz LGBT, taki nie za mało homofobiczny.
Sporo mamy na polskiej scenie politycznej postaci, które przeszły wręcz niewyobrażalne metamorfozy. Paweł Kowal, Paweł Poncyljusz, Radosław Sikorski, Marek Migalski, Roman Giertych, Michał Kamiński, Kazimierz Ujazdowski – wszyscy oni byli uwiedzeni, czy też – odkładając na bok eufemizmy – zaczadzeni – pisowskością. Pewnego rodzaju koncepcją, która wydawała im się atrakcyjna, normalna, potencjalnie najlepsza. Po czasie jednak każdy z nich musiał uznać, że jest po niewłaściwej stronie – szybciej bądź później, w lepszym bądź gorszym politycznie momencie, w sposób mniej lub bardziej wiarygodny, ale jednak. I tak oto zawsze te ich transformacje wiązały się z kilkoma fundamentalnymi pytaniami: czy po ich odkupieniach można ich wszystkich uznać za polityków normalnych, cywilizowanych, demokratycznych? Czy muszą swoje jeszcze odpokutować, czy z urzędu można ich uznać za członków jednej wielkiej demokratycznej rodziny? Czy powinniśmy traktować ich i patrzeć na nich w ten sam sposób co na tych, którzy nigdy nie mieli wątpliwości co do destrukcyjności, antydemokratyczności i reprezentowania świata antywartości strony, z którą oni musieli prowadzić – w najlepszym przypadku – romans, by się o wszystkich jej przymiotach przekonać? I wreszcie, czy powinni oni pełnić funkcje, stanowiska, urzędy, czy też ich flirt z PiS-em jest wystarczającym argumentem przeciwko ich dalszej obecności w przestrzeni publicznej? Słowem: choćby krótkotrwałe bycie pisowcem powinno stanowić automatyczny pocałunek śmierci, gwarantować ostracyzm, wykluczać z przestrzeni publicznej, czy też powinniśmy wyjść z założenia, że każdy zasługuje na drugą szansę?
Od razu przypominam sobie jedną z wizyt profesory Magdaleny Środy w programie Tomasza Lisa. Wcześniejszym jego gościem był tamtego razu właśnie Roman Giertych. Środa i Lis przedstawili dwie odmienne wizje: Środa jasno powiedziała, że nie powinno być miejsca dla Giertycha nie tylko w roli polityka, ale i w roli komentatora życia politycznego, podczas gdy Lis nie był tak kategoryczny, wychodząc właśnie z założenia, że każdy zasługuje na drugą szansę. Oba poglądy są racjonalne i dające się rzeczowo uzasadnić. Z oboma się zgadzam. Gdy Środa mówi, że Giertych nie powinien być nawet do żadnego studia wpuszczany, to myślę, że pani profesor jest przewrażliwiona. A gdy Lis mówi, że ten Giertych jest taki fajny i zawsze był, tylko się musieliśmy na nim poznać i do niego przekonać, to patrząc na jego polityczną przeszłość dochodzę do wniosku, że pan mecenas też musiał chyba na sobie się poznać i się do siebie przekonać. A ja zawsze przypominam sobie wówczas, że przez tego skurczybyka musiałem nosić w szkole te popieprzone mundurki. Bo jak na założyciela – tak się jakoś dziwnie złożyło – Młodzieży Wszechpolskiej, a nie współtwórcy marszu równości przystało, nie wypadało nie zaszczepiać wśród młodych ludzi najlepszych patriotycznych wzorców żywcem wyjętych z tych wszystkich paramilitarnych, nacjonalizujących i faszyzujących organizacji, których umysły zanieczyszczone są hierarchicznością, wodzowskością, kultem broni i tandetnych mundurów mających nawiązywać do tradycji Wielkiej Militarnej Polskiej Potęgi. I które to organizacje – co w przypadku Giertycha jako wskrzesiciela jednej z najgorszych myśli Polski dwudziestolecia międzywojennego kluczowe – nie szanują żadnych odmienności, żadnych odstępstw od jednego słusznego modelu Polaka-Katolika-Patrioty-Głowy Polskiej Tradycyjnej Rodziny. W tym sensie w tych mundurkach było coś symbolicznego. A tłit Giertycha wpisał się w świat, któremu nigdy najwyraźniej nie przestał przyklaskiwać, jakkolwiek starannie nie chciałby tego ukrywać. No i objawił nam się na nowo taki stary dobry wszech-Roman. Który może być uczestnikiem marszów równości. Ale okazuje się, że niewiele ten fakt oznacza. Okazuje się bowiem, że o ile z PiS-u instytucjonalnego można wyjść, o tyle nie tak łatwo z PiS-u mentalnego.