Po wyborach rozmawiałem z moim przyjacielem, zmuszając go do wysłuchania mojego rytualnego już od jakiegoś czasu narzekania, że w polskiej polityce i polskim parlamencie nie brakuje nikogo tak bardzo, jak ludzi kultury. Narzekania, że wyborcy i wyborczynie ich nie cenią, przecinając na kartach wyborczych dwie linie przy nazwiskach kandydatek i kandydatów reprezentujących inne zawody i wywodzących się ze zgoła innych środowisk. Że nie ceni ich też partyjny beton decydujący o układzie list wyborczych, dając im dosyć marne pozycje. Że uchodzący dziś za bodaj najbardziej intelektualistyczego polskiego polityka Donald Tusk, który jest obecnie z nabożną czcią wysłuchiwany przez akademickie elity podczas wykładów na największych polskich uniwersytetach, w trakcie swojego premierostwa miał zupełnie antyinteligencki sznyt. Ten sam zresztą Tusk, który podczas wspomnianych wykładów odnotowujących raczej niespotykane dotąd tak powszechne zainteresowanie jakimikolwiek formami akademickich dysput pośród szeroko pojmowanej opinii publicznej cytował Kanta, Harariego czy Piketty’ego, jeszcze kilka lat wcześniej mówił, że jeżeli ktoś chce być skazanym na wieczne poszukiwania pracy bez gwarancji jej znalezienia, to niech studiuje politologię. Przypomnę tylko, że mówił to jako z wykształcenia historyk. Ale przecież to wiedza powszechnie znana, tak oczywista, że szokiem są czyjekolwiek wątpliwości, że historycy i historyczki są na rynku pracy rozchwytywani, podczas gdy politolodzy i politolożki biedują. Przecież to oczywistość.
Mam wrażenie, że mało kto już o tym pamięta, ale partia Tuska – Platforma Obywatelska – na początku swojego istnienia nie dość, że uchodziła za partię antysystemową i partię buntu, to w dodatku ona sama – a nie tylko jej szef – za partię antyinteligencką.
Tak prezentują się fakty o uchodzącym dziś za największego intelektualistę polskiej polityki. Mającego niegdyś w pogardzie kulturę, sztukę, nie doceniającego nauk humanistycznych, które z racji wykształcenia powinny być mu bliskie, nie doceniającego społecznej wagi telewizji publicznej i misyjności, jaka powinna być z nią związana. Przyznają Państwo, że taki stosunek do kultury nie wystawia najlepszej rekomendacji polskiej polityce.
Znęcając się nad stosunkiem polskiej polityki do kultury i ludzi z nią związanych muszę wspomnieć o szacownym ministrze Piotrze Glińskim (skądinąd ministrze kultury). Z wiadomego chyba wszystkim powodu. Jeśli jednak Państwu umknęło to, co pan minister mówił, to spieszę z jakże szczęśliwą nowiną, by mogli Państwo odetchnąć z ulgą: pan minister, jak na ministra kultury i dziedzictwa narodowego przystało, pilnie czyta książki naszej świeżo upieczonej noblistki Olgi Tokarczuk. Tak pilnie, że żadnej jeszcze nie skończył. Najwyraźniej z dużą uwagą analizuje kartkę po kartce, stronę po stronie, zdanie po zdaniu, wielmożnie się nimi zachwycając. Ale jeśli mają Państwo wątpliwości, czy pan minister w tej niebywałej dokładności dobrnie do końca, znów spieszę ze szczęśliwą nowiną: już obiecał, że doczyta. I znów możemy odetchnąć z ulgą. Taki minister to skarb, czy też – wpisując się w ostatnią modę językową – kryształ.
Mam jednak tę świadomość, że nie do końca rozważnym jest narzekać na brak ludzi kultury per se. Bo gdy wchodzą oni do polityki, to często są to tacy pokroju Glińskiego, Kukiza i Liroya, a rzadziej Kidawy-Błońskiej, Mieszkowskiego czy Potoroczyna. Tak samo można by narzekać, że w parlamencie brak prawdziwych patriotów. No i doszło do tego, że mamy takich patriotów sztuk 235. Plus jedenastu takich już super-hiper-patriotów. Którym niestraszna husarska walka z niemiecko-rosyjskim kondominium pod żydowskim zarządem (czy jakoś tak).
Wspomniany Paweł Potoroczyn, choć nie wszedł niestety do sejmu, udzielił w trakcie kampanii kilka znamiennych wywiadów, podczas których – na gruncie kultury – dotknął istoty dzisiejszego konfliktu politycznego, wystarczająco dokładnie opisując przy tym modus operandi obecnej władzy. Zarzucił Piotrowi Glińskiemu, że jako minister kultury ma zapędy kuratorskie, podczas gdy „minister kultury powinien być oddźwiernym, który uchyla drzwi utalentowanym ludziom, stwarzając im możliwości do rozwoju”. Mówił też Potoroczyn, że minister kultury powinien być odpowiedzialny za wdrożenie mechanizmów, które będą premiować tych bardziej zdolnych, zapewniać im wszelką pomoc, jakiej tylko potrzebują. To jeden porządek, a drugi, obecnie obowiązujący, jest taki, że minister kultury jawnie nie finansuje, a wręcz odcina od finansowania te przedsięwzięcia kulturalne, które nie są zgodne z jedynymi słusznymi poglądami, wartościami i tradycjami.
Śmiem twierdzić, że w opisie tych dwóch absolutnie przeciwstawnych filozofii zarządzania Potoroczyn zarysował fundamentalne różnice kulturowe, a wręcz może cywilizacyjne. Z jednej strony mamy do czynienia z władzą, dla której władza i rządzenie są celami samymi w sobie, a z drugiej mamy wizję minimum władzy, a zamiast niej administrowanie. Celem tej władzy jest absolutne podporządkowanie sobie myślących i mówiących inaczej i demonstrowanie swojej wyższości wynikającej ze zdobytej władzy (gdyby ktoś miał wątpliwości: wybranej w demokratycznych wyborach; przyznał mu ją suweren, więc ma ona prawo do wszystkiego). Na drugim biegunie mamy postawę rządzenia, a tak naprawdę zarządzania w imieniu rządzonych. I wobec takiego wyboru Polki i Polacy stanęli te przeszło dwa tygodnie temu. No i wybrali.
À propos kultury na pocieszenie, i to takie solidne, pozostaje Nobel Olgi Tokarczuk czy świetne filmy Jana Komasy i Agnieszki Holland, które są doskonałymi egzemplifikacjami tego, że polska kultura sobie radzi. I okazuje się, że pierwszy kurator III RP jest do tego niezbyt potrzebny. Wobec swojego wątpliwego wkładu w te sukcesy może poświęcić czas na doczytanie chociaż jednej książki Tokarczuk.
2 thoughts on “Polityka antykulturowa”
J. D.
(3 listopada, 2019 - 7:44 am)Mądry felieton, ale mam prośbę o krótsze zdania złożone. To poniżej, po ósmej próbie zrozumienia z marszu, musiałem rozrysować jako schemat. Jest logiczne, ale tak długie i zagmatwane, że w połowie zaczyna boleć głowa
„Ten sam zresztą Tusk, który podczas wspomnianych wykładów odnotowujących raczej niespotykane dotąd tak powszechne zainteresowanie jakimikolwiek formami akademickich dysput pośród szeroko pojmowanej opinii publicznej cytował Kanta, Harariego czy Piketty’ego, jeszcze kilka lat wcześniej mówił, że jeżeli ktoś chce być skazanym na wieczne poszukiwania pracy bez gwarancji jej znalezienia, to niech studiuje politologię.”
Pozdrawiam, Janusz
Mateusz
(7 listopada, 2019 - 3:20 am)Dziękuję za miłe słowa i za zwrócenie mi na to zdanie uwagi. Mam świadomość, że czasami przesadzam ze zdaniami wielokrotnie złożonymi.